Był piękny lipcowy dzień, w którym miałem wyznaczony termin spotkania z Panem Dyrektorem w sprawie zatrudnienia w charakterze nauczyciela chemii w Liceum Ogólnokształcącym.
Na spotkanie spóźniłem się, dlatego z lękiem w sercu wszedłem do gabinetu, w którym czekał na mnie Pan Dyrektor. Już od drzwi przepraszałem za spóźnienie, opowiadając jak dostałem się do Milicza. Z rodzinnego Wolsztyna do Żmigrodu przyjechałem PKP, następnie kolejką wąskotorową do Milicza (innej możliwości nie było) – stąd moje spóźnienie.
Dyrektor uśmiechnął się, spojrzał na mnie z wyrozumiałością i rzekł: Proszę się nie martwić – porozmawiamy. Przywitał mnie, żartobliwie, wskazując swoją lewą – mówiąc: Jestem Krzywa rączka! Atmosfera zrobiła się bardzo przyjazna – dyrektor rzekł: Ja też jestem chemikiem i cieszę się, że młody człowiek mnie zastąpi.
Długo rozmawialiśmy o moich studiach, pracy dyplomowej i mojej rodzinie. Dyrektor potrafił stworzyć taką atmosferę, że poczułem się nie jak nowicjusz, ale zaprzyjaźniony kolega. Pokazał mi szkołę oraz gabinet chemii, w którym przepracowałem 42 lata.
Dyrektor Krzyworączka był człowiekiem niezwykle empatycznym, pełnym dobroci i życzliwości nie tylko dla nauczycieli, ale także dla administracji, uczniów i rodziców. Był wszechstronnie wykształcony, a mnie, jako młodemu nauczycielowi, imponował niezwykłą wiedzą.
1 września 1964 roku rozpocząłem pracę w LO i od tej pory otaczał mnie swoją życzliwością, pomocą dydaktyczną i cennymi wskazówkami. Już w tym roku powierzył mi nauczanie chemii w klasach maturalnych – matura 1965 r. Dyrektor powiedział: Pamiętaj, chemiku Maksymilianie! Na egzaminie maturalnym bądź wyrozumiały w stosunku do moich uczniów.
Byłem częstym gościem w gabinecie dyrektorskim – traktował mnie jak syna, prowadziliśmy długie rozmowy związane ze szkołą, nauczaniem oraz pomocy uczniom. Miałem szczęście, że spotkałem tak uczciwego, pełnego dobroci i zrozumienia człowieka.
Dyrektor nie miał dobrego zdrowia, miał do mnie zaufanie, powierzał mi takie informacje, które są do dzisiejszego dnia moją tajemnicą. Ubolewam, że odszedł za wcześnie, a przecież pozostało tyle niedokończonych rozmów.
Pozostał w mojej pamięci na zawsze, a dziś paląc znicz na Jego grobie – pozostaję w zadumie dziękując losowi, że mogłem spotkać tak szlachetnego i bezcennego człowieka!
Maksymilian Hanysz
Wspomnienie przekazane za pośrednictwem Jadwigi Teresy Stępień, która tak opisała spotkanie z profesorem:
Dowiedziałam się od Mateńki, że wiele lat temu Pan Profesor i Jego zacna Małżonka Anna Hanysz byli w serdecznej przyjaźni z jednym z pierwszych Dyrektorów naszej Zielonej Szkoły, Panem Witoldem Krzyworączką, którego wychowankami była i moja Mama i jej brat Piotr Łabuz. Poprosiłam, więc Pana Profesora o Jego wspomnienia.
Przez słuchawkę popłynął wzruszony, ciepły głos Profesora. Tak! Z radością któregoś dnia Ci o tej szczególnej więzi opowiem!
Pomimo choroby Pana Profesora, pomimo znanym nam wszystkim obostrzeń, które niesie pandemia, zwłaszcza dla ludzi starszych otrzymałam telefon trzy dni temu od Małżonki: Maksymilian wsiadł na rower i jedzie z Karłowa, na Grota-Roweckiego, aby przekazać Tobie wspomnienie o swoim Mistrzu, Dyrektorze Witoldzie Krzyworączce, pewnie zjawi się za 10 minut!
I tak się stało!
Pierwsza strona rękopisu wspomnień pana prof. M. Hanysza.
Dziś, mam zaszczyt podzielić się Pana Profesora wspomnieniem z Państwem. Ono porusza mocno moje serce, ono wskazuje, jak nasze AUTORYTETY pomagają być wiernym sobie, trwać na straży wartości i uczyć następne pokolenia szacunku nie tylko do z trudem zdobywanej wiedzy, a nade wszystko potwierdzają przekonanie o prawdzie starej jak świat: Mistrz… Autorytet… Uczeń… Respekt!
Wiele lat zdrowia i szacunku od każdego – nie tylko od wychowanków Panie Profesorze!!!!
Początek tego wspomnienia kryje się w bibliotece Zielonego Liceum. Stoimy tam we dwójkę i przeglądamy książki na chybił trafił. Nagle jeden z nas otwiera szary, oprawiony w płótno tom i pokazuje dziwną grafikę. Ubrana w halkę młoda dziewczyna siedzi na krześle przypominającym tron; nagie ręce opiera na udach; w lewej dłoni trzyma pejcz, którego rzemień zwisa między jej rozchylonymi nogami; po podłodze, przypominającej szachownicę, czołga się mężczyzna z wyciągniętym w kierunku jej nagiej stopy językiem. Przeglądamy inne ilustracje, ale żadna nie robi na nas takiego wrażenia, jak ta. W końcu G. odchodzi, ja jeszcze chwilę zostaję. Wypożyczam książkę, której już nigdy nie oddam. Za dwa miesiące będę kłamał, że ją zgubiłem, że bardzo mi przykro, że mogę w zamian przynieść jakąś inną, swoją. Ostatecznie nic nie przynoszę, a „Okolice sklepów cynamonowych” Jerzego Ficowskiego trafiają do bibliotecznego wykazu ksiąg zaginionych.
Rzadko zdarzało mi się wypożyczać coś na wieczne oddanie, jednak w przypadku tej książki nie mogłem się opanować. Wydana została na rok przed moim jej udomowieniem i w żadnej z dostępnych mi księgarni nie można jej było kupić. Był rok 1987, byłem w trzeciej klasie liceum i książki były przede wszystkim przedmiotem kultu, nie towarem handlowym. Wyłaniały się z kadzidlanego dymu mód i na jakiś czas anektowały naszą licealną wyobraźnię nawet wtedy, kiedy kompletnie ich nie rozumieliśmy.
Z tą książką było podobnie, mimo że wcale nie była modna, aura przywłaszczenia z pobudek religijnych towarzyszy mi do dziś. Inna sprawa – dzisiaj wiem to na pewno – że Bibliotekarka doskonale poznała się na moich mętnych tłumaczeniach i tylko dzięki jej wyrozumiałości i wielkoduszności nie stało się nic poważniejszego, niż prześladujące mnie wyrzuty sumienia.
Przywłaszczenie książki – jak się okazało po czasie – nie było przypadkowe. Zielone Liceum ma w sobie ducha Schulza o wiele bardziej namacalnego, niż by to mogło wynikać z mętnej opowieści, którą tu snuję. Po kolei jednak, po kolei…
Na lekcjach języka polskiego ze świeżo upieczoną, piękną polonistką nie myśleliśmy specjalnie o literaturze. Nasze rozbuchane hormonami głowy już od drugiej klasy wyłapywały każdy gest Pani Profesor i przerabiały go na rysunki Schulza, nie wiedząc, że ktoś taki w ogóle istnieje. To niespodziewane wejście w sztukę, w której o wiele bardziej liczy się ruch niż słowo miało swoje konsekwencje – nawet najmniej utalentowani rysownicy zapamiętale szkicowali Panią Profesor i robili to z determinacją o wiele większą, niż notowanie tego, co mówi. Widziałem rysunki w brudnopisach, widziałem rysunki na luźnych kartkach, widziałem rysunki na chusteczkach higienicznych – duch schulzowskiej Xięgi Bałwochwalczej unosił się nad nimi, jak Duch Boży nad wodami. Być może dzięki temu literatura niektórym z nas kojarzy się do dzisiaj z czymś o wiele bardziej zmysłowym, niż na to zasługuje.
Ale przecież nie samą Xiegą Bałwochwalczą żyliśmy. Nie w tym kraju! Do Zielonego Liceum przyjeżdżał A.M., brodaty student historii i w swoim płóciennym plecaku przywoził książki z drugiego obiegu. Na kilometr widać było, że jest konspiratorem i przemyca to, co przemycał. Nie można było nie zauważyć jego konspiratorskich atrybutów i konspiratorskiego zachowania. Milicz był w końcu małym miastem, w którym nic nie uchowa się w tajemnicy i w związku z tym nawet konspiracja nie była tak ryzykowna, jak powinna być. Oczywiście myśmy wtedy o tym nie wiedzieli.
Dzięki A.M. załapaliśmy się na kawałek licealnej martyrologii. Drugoobiegowe książki przekazywaliśmy sobie z ręki do ręki, jak broń, którą mieliśmy strzelać do wroga. Wtedy też nauczyliśmy się sztuki szybkiego czytania. Pamiętam, że książkę o więzieniach politycznych w Polsce dostałem na dobę. W nocy czytałem ją z wypiekami na twarzy, jakbym studiował rozkazy wysyłane przez powstańcze rządy. Na drugi dzień, zgodnie z instrukcją, przekazałem książkę kumplowi. Do dzisiaj pamiętam opis tortur stosowanych na więźniach politycznych w Rawiczu. Nic więcej. Dużo mniej niż z Schulza.
Nie ma się co dziwić. Chodziliśmy do Zielonego Liceum w latach, w których dogorywał PRL. To dogorywanie miało wiele twarzy. Wciąż najwyższym szczytem ZSRR był Pik Komunizma, ale bez obawy o nadmierne konsekwencje można było na lekcji geografii głośno powiedzieć, że to „szczyt szczytów”. Ciągle jeszcze na lekcjach PO przechodziło się krótki kurs rzutu granatem, ale był on na tyle absurdalny, że z pytania: „Czy możemy robić to w kierunku wschodnim?” śmiał się nawet nauczyciel. Odwaga była tania na tyle, że nie wymagało wielkiego bohaterstwa przypięcie na wiszącej gazetce szkolnej pisanego ręcznym, kaligraficznym pismem artykułu o zbrodniach wojennych dokonywanych na… Niemcach i fotografowanie się obok Nysy z wielkim białym napisem MILICJA.
Te zdjęcia zresztą, zrobione tuż po maturze, są kultowe przynajmniej dla pięciu osób, które się na nich znalazły, dla Iwony, Bartka, Wiolki, Dziuni i Łysego, czyli mnie. Kultowe są też lenonki z różowymi szkłami, które najpierw należały do Wiolki, a później stały się przechodnim atrybutem pomaturalnej swobody i końca szkoły. Nie mniej kultowa jest również sama Nysa, którą panowie milicjanci ustawili tam, jakby wiedzieli, że potrzebna nam będzie do sentymentalnej już dzisiaj sesji. Swoboda, z jaką przed nią siedzimy najlepiej dowodzi, jak niewielkiej odwagi to wymagało. Nie to, co uczestnictwo w lekcjach chemii.
Profesor M.H. do złudzenia przypominał ojca z rysunków ilustrujących Sklepy cynamonowe wykonanych ręką samego Schulza. Jego profil dobrze utkwił w głowie każdemu, kto chodził wówczas do Zielonego Liceum. Kiedy w dzienniku wyszukiwał osób, które chciał zapytać, siedział bokiem do klasy, a w pomieszczeniu robiło się tak cicho, że tylko wzrok miał co utrwalić w czasie tego strasznego momentu. Tak – nie bójmy się tego porównania – profesor M.H. był demiurgiem, który, jak nam się wtedy wydawało, w pełni decyduje o naszym losie. Był też demiurgiem wówczas, kiedy stojąc za dużym stołem doświadczalnym przeprowadzał swoje najbardziej spektakularne doświadczenie, słynny Wielki Wybuch, którym wprowadzał uczniów w świat skomplikowanych reakcji chemicznych. Ten wybuch miał siłę prawie taką samą, jak mityczna Księga, która „leżała na biurku ojca, a ojciec, pogrążony w niej cicho, pocierał poślinionym palcem cierpliwie grzbiet tych odbijanek, aż ślepy papier zaczynał mglić się, mętnieć, majaczyć…”.
Skojarzenie Zielonego Liceum z Schulzem ma jeszcze jeden wymiar – teraz, po czasie, wszystko to, co wspominam nabiera lekko mitycznego charakteru. Pamięć niebezpiecznie skręca w jakąś boczną odnogę i próbuje udawać, że przechowuje nie tyle konkretne obrazy, ile ich prawzory. Archetypiczne stają się więc najzwyklejsze rzeczy: „Bonjour, asseye-vous” wypowiadane przez wychowawczynię na pierwszej w życiu lekcji francuskiego, wiersz Puszkina „Wa głubinie sibirskich rud” recytowany przez K.L. z powagą bliską omdlenia, ludyczna atmosfera panująca na lekcjach historii, momenty uroczych profesorskich roztargnień na fizyce, obrazoburcza adaptacja Szekspira odgrywana na studniówce i słynny przerzut bokiem Kontosa na lekcji w-f. Archetypiczna wydaje się sama lektura Schulza – Sklepy cynamonowe czytane w autobusie, którym dojeżdżaliśmy ze szkoły do domu.
Od tych mitycznych zajść minęło sporo czasu, na tyle dużo, aby związek Schulza z Zielonym Liceum zdołał się jakoś ukonkretnić. Parę lat temu, przy okazji wywiadów dotyczących druha Bolka Zajiczka trafiłem na nazwisko Aleksandra Kuszczaka. Po wojnie był fizykiem w milickim liceum. Pierwsze roczniki absolwentów zapamiętały szczególnie jego słynne powiedzenie: „Ty wisz czy nie wisz? Wisz, to gadaj, nie wisz to siadaj”. Tak się składa, że w gimnazjum w Drochobyczu, w którym Schulz uczył rysunku, fizyki i matematyki uczył Aleksy Kuszczak. Jak podpowiadają biografowie pisarza, fizyk ów był jednym z nielicznych przyjaciół Schulza pracujących w szkole. O tym, że zażyłość między nimi była spora może świadczyć choćby fakt, że to właśnie Kuszczak, w imieniu pisarza, prosił Józefinę Szelińską o pozowanie Schulzowi do portretu.
Zbieżność nazwisk, imion, zawodów? Jeśli nie, to duch Schulza wciąż unosi się nad Zielonym Liceum. Mam nadzieję, że tak jest, choćby dlatego, że przywłaszczenie książki dla jednego kiczowatego obrazka znalazłoby, wątłe, bo wątłe, ale jednak jakieś usprawiedliwienie metafizyczne. Tylko tak można odpokutować niezrozumiałą kradzież z młodości.
Marcin Ziętkiewicz – I miejsce w konkursie Pokolenia Zielonego Liceum
Był rok 2006. Na jednej z lekcji podstaw przedsiębiorczości pani Beata Jaskulska ogłosiła konkurs na zaprezentowanie ciekawego i oryginalnego biznesplanu. Wystarczyło kilka sekund, aby w mojej głowie zrodziła się wizja filmu. Od razu rzuciłem pomysł kolegom z sąsiedztwa – ławki w gabinecie biologicznym były połączone w długie rzędy, co stwarzało doskonałe warunki do większych, czasem konspirowanych zgromadzeń. Naprędce, metodą burzy mózgów, wymyśliliśmy scenariusz filmu, w którym zdesperowany klient przychodzi do banku, aby wybłagać pożyczkę na święta. Nie pamiętam już, czy celowo, czy zupełnym przypadkiem, ta banalna historia otwierała swym niedopowiedzianym zakończeniem furtkę do przygody, jaką miało być stworzenie i działanie całkiem dużej i prosperującej przez prawie 3 lata grupy filmowej.
A moment i warunki ku temu były doskonale, ponieważ od kilku miesięcy wędrowaliśmy po Miliczu z moim przyjacielem Mirkiem, kręcąc przeróżne, dziwaczne, krótkie formy dokumentalne, napawając się novum ze świata technologii – aparatem cyfrowym, który potrafił nagrywać filmy!
W kilka dni zorganizowaliśmy wolną salę matematyczną po zajęciach, Mirka z aparatem oraz jedyny element scenografii – kręcone pejsy bankowców, które dziś byłyby niedopuszczalną formą niepoprawności politycznej, ale cóż… inspirował nas brytyjski humor, Monty Python i tego typu klimaty.
Kilkanaście nieudanych ujęć, kilka godzin montażu, postprodukcyjne postarzenie filmu do klimatu lat 30. i legendarny podkład – „In The Mood” Glenna Millera, które miało stać się później znakiem rozpoznawczym naszej grupy. Na kolejnej lekcji Podstaw Przedsiębiorczości, po prezentacji filmu pozostała piątka w dzienniku oraz wielki niedosyt… Jak potoczyły się dalej losy klienta banku? Czy udało mu się spłacić pożyczkę? Usiedliśmy jeszcze raz do stołu z wizją kontynuacji tego tematu w formie… prawdziwego filmu!
W ten oto sposób po kilku dniach planowania ruszyły prace na planie filmu AKMAK II – reaktywacja, którego akcja działa się już nie tylko w gabinecie matematycznym, ale także w komórce obok pokoju nauczycielskiego, gdzie agenci bankowi przychodzą upomnieć się o spłatę zadłużenia, oraz na korytarzach pierwszego i drugiego piętra, gdzie przed wejściem do auli rozgrywa się bitwa z kamerą pracującą jak w filmie Matrix rodzeństwa Wachowskich, a w wąskim korytarzu między gabinetem chemicznym a gabinetem przysposobienia obronnego kule latają na żyłkach kołyszącym się ruchem trzymającej je nad kamerą ręki. Na tym etapie raczkująca jeszcze grupa działała w zasadzie bez głębszej potrzeby ingerencji w infrastrukturę szkoły, narażając się co najwyżej na dziwne spojrzenia innych uczniów. Montowany po szkolnych zajęciach film, emitowany później na lekcjach informatyki i rozchodzący się na płytach pocztą pantoflową, sprawiał, że w życiu I LO zaznaczyło się istnienie grupy filmowej.
Jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia. Zwieńczenie trylogii miało być epickie. Tym razem w prace nad filmem było zaangażowanych już sześć osób, prace trwały wiele tygodni, a końcowy, pełen widowiskowej akcji obraz sensacyjny miał całe 15 minut. Trzeci film był już rozbudowaną historią opowiadającą o złym, prowadzącym parabank mafiozie, podle traktującym swych pracowników, którzy wbrew swojej woli i sumieniom, zmuszani są do ścigania klientów w celu ściągania z nich nieludzkich procentów. Z perspektywy czasu niesamowicie było obserwować proces ewolucji tych przedsięwzięć. Na poczet trzeciego filmu wynajmowaliśmy już gabinet chemiczny lub całą salę gimnastyczną, wykorzystując do efektów specjalnych materace. Pościgi i sceny akcji rozgrywały się właściwie we wszystkich korytarzach szkoły.
Trylogia o barbarzyńskim banku, zakończona happy endem, dała grupie Idea Studio pierwsze miejsce w szkolnym przeglądzie filmowym. Wręczona nam statuetka „Oskarka” stoi nawet do dziś w moim pokoju w domu rodzinnym w Miliczu.
W tamtych czasach obróbka materiału wideo była tak wielkim wyzwaniem, że zwykły komputer domowy zwyczajnie nie wystarczał. Dysk o rozmiarze 30 GB nie był w stanie pomieścić zmontowanego filmu, który przed kompresją mógł zajmować nawet 50 GB! Musieliśmy prosić o pomoc szkołę. Pamiętam, jak pewnego popołudnia poprosiłem wychowawcę – Grzegorza Łuszczka, aby pozwolił mnie i Mirkowi przyjść do gabinetu informatycznego i „puścić renderowanie” filmu na noc (To taki proces, w którym sklejone w specjalnym programie sceny zostają wraz z muzyką i efektami ostatecznie zapisane jako jeden plik z filmem). Jednak wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że tego dnia to się nie uda. Gdy tylko uruchomiliśmy proces tworzenia się ostatecznego pliku z filmem, rozpętała się jedna z najgorszych burz z wichurą, jakie przeżyłem w Miliczu. Za oknami zrobiło się dosłownie czarno, a my siedzieliśmy w ciemnej pracowni przy pojedynczym, majaczącym światłem monitorze. Z nieba lała się nieprzerwanie tak potężna struga deszczu, że byliśmy uwięzieni w mrocznych korytarzach opustoszałej szkoły przez kilka godzin. Pamiętam, że tego dnia okrutnie wybiły studzienki na ulicy Wojska Polskiego. To nie był jeszcze koniec horroru. Gdy tylko opuściliśmy szkołę, okazało się, że z powodu awarii została ona odcięta od prądu. Całość prac nad „wypieczeniem” filmu poszła na marne i trzeba było powtarzać wszystko od początku.
Pierwsza trylogia była dla grupy jedynie rozgrzewką. W wakacje po filmowym roku szkolnym nakręciliśmy w plenerze leśnym dwa filmy kolejnej trylogii oraz mnóstwo krótkich form filmowych, jednak ukoronowanie naszej twórczości dopiero miało nastąpić.
Po zakończeniu nauki w Zielonym ani nam się śniło kończyć z filmową przygodą. Co prawda koledzy z klasy poszli już swoimi ścieżkami, rekrutowaliśmy się właśnie na wymarzone studia, ale jakaś wewnętrzna siła ciągnęła nas do nakręcenia kolejnych filmów w murach Zielonego Liceum. Pewnego razu spotkałem się z Tomkiem – kolegą z klasy z ostatnich 3 lat w liceum. Tomek grał w lokalnej grupie teatralnej, więc spytałem go, czy nie chciałby napisać scenariusza horroru, który rozgrywałby się w murach naszego liceum. Kilka twórczych spotkań, kilka rozmów z koleżanką, która zagrała w naszych wakacyjnych filmach i mieliśmy świetny scenariusz na film grozy o trójce przyjaciół, którzy wyruszają do starej, opuszczonej szkoły, aby przekonać się, czy legenda o straszącym w niej duchu jest prawdziwa. Magia kina zadziałała tak, że do opuszczonych murów szkoły, granych przez Zielone Liceum, bohaterowie wchodzili z milickiego parku pałacowego. Mniej efektów specjalnych, więcej rekwizytów oraz mnóstwo dialogów zabierało nas w przygodę delikatnie ocierającą się już o prawdziwy rodzaj sztuki filmowej. Wszystko dzięki genialnemu scenariuszowi Tomka. To także ostatni film, w którym pojawiłem się przed obiektywem kamery, obsługiwanej od samego początku przez Mirka.
Zwieńczeniem naszej twórczości miała okazać się jednak druga część horroru o opuszczonej szkole – The Milicz School Project 2. Nie wiem, czy w jakiś sposób czuliśmy, że z powodu rozpoczęcia studiów to może być nasza ostatnia produkcja, czym może dzięki zebranemu wcześniej doświadczeniu, ale tym razem podeszliśmy do projektu najambitniej. Tomek ponownie napisał genialny scenariusz, a ja po raz ostatni „zasiadłem w fotelu reżysera”. Zdjęcia trwały ponad dwa miesiące. W pewnym momencie, we wrześniu, kiedy zaczął się rok szkolny, a ja miałem jeszcze miesiąc wakacji przed rozpoczęciem roku akademickiego, wchodziliśmy z grupą do klas podczas lekcji i zachęcaliśmy uczniów do wzięcia udziału w filmie w rolach statystów. Sceny kręcone były w szkole oraz wielu lokalizacjach w Miliczu. W filmie główne role zagrało 7 osób – ówczesnych uczniów Zielonego, a w cały projekt zaangażowanych było 11 osób. Być może dziś nie brzmi to imponująco, ale zgranie takiej liczby osób na kilkanaście dni zdjęć wciągu kilku miesięcy było nie lada wyzwaniem. Montownie i postprodukcja filmu trwały kolejny miesiąc, a w wyniku prac powstało ponad 30 minut prawdziwego filmu, który do dziś można obejrzeć w Internecie.
Po 12 latach od tamtych wydarzeń często wracam wspomnieniami do wspaniałych momentów z działalności amatorskiej grupy Idea Studio. Życzę każdemu, kto ma to wielkie szczęście brać udział w życiu Zielonego, wielu takich chwil beztroskiej kreatywności, które zapadną w pamięć na całe życie, a być może staną się inspiracją do wyboru drogi życiowej!
Adam Wiernasz – II miejsce w konkursie Pokolenia Zielonego Liceum
Miałem szczęście, że wychowawcą naszej 1A (1970-74) był Pan Profesor Mieczysław Tomaszewski, powszechnie i z czułością zwany przez nas „Mieciem”. To była chyba pierwsza wrześniowa lekcja wychowawcza. Pan Profesor bardzo poważnym tonem, (do dziś podziwiam ukrytą kpinę) oświadczył nam, że nikt z nas nie ma obowiązku nauki w liceum, bo obowiązek szkolny skończyliśmy na podstawówce. Po chwili ze zdziwieniem usłyszałem, że Pan Profesor przyjaźni się i „ma chody” u mojego rodzonego ojca Tadeusza Laskowicza (ojciec prowadził prace melioracyjne, zatrudniał wielu prostych, niewykształconych ludzi „do łopaty”) i każdemu z nas pomoże załatwić przysłowiowe gumiaki i łopatę. Chyba nikt nas by lepiej nie zmotywował do pracy, niż to udało się Panu Profesorowi Tomaszewskiemu. Nigdy nikogo nie straszył, nie wzbudzał strachu, a cieszył się wśród nas największym szacunkiem. Dowodem niech będzie fakt, że po wielu latach, w czasie któregoś ze spotkań maturalnych, jeden z podchmielonych kolegów zapomniał o miejscu w szyku i niezbyt roztropnie zaproponował (sic!), byśmy z „naszym Mieciem” przeszli „ na ty”. Było wesoło, ale wszyscy jak jeden zastygliśmy zmrożeni, zakrzyczeliśmy tego kolegę i wybili mu ten pomysł z głowy. „Miecio” – tak! Ale by do naszego „Miecia” zwracać się inaczej niż „Panie Psorze”, to byłoby za dużo! I tak już było na każdym spotkaniu do czasu, gdy nasz ulubiony WYCHOWAWCA opuścił nas fizycznie. Ale duchem jest w każdym z nas…
Jest rzeczą naturalną, że wraz z upływem lat mamy rosnącą skłonność do idealizowania naszej młodości i szczególnie chętnie wracamy do lat szkolnych. W pamięci mam bardzo mało wspomnień z mej Szkoły Podstawowej nr 2. Zostały one zdominowane przez dużo intensywniejszy okres w naszym Liceum, wtedy często zwanym Ogólniakiem. W moim przypadku zmiana szkoły była formalna (rok 1970), gdyż fizycznie „Dwójka” mieściła się w tym samym budynku co LO i od pierwszej klasy podstawówki byłem opatrzony z widokiem starszych licealistów i grona pedagogicznego, nie wspominając słynnej Pani Woźnej ze swym nie mniej słynnym dzwonkiem, ogłaszającym początek i koniec przerw między lekcjami.
Jakże banalnie brzmi zdanie, że każdy nauczyciel, bez względu na wykładane przedmioty, powinien być wychowawcą swych uczniów. Nasz wspaniały, surowy, ale zawsze sprawiedliwy fizyk – Pan Profesor Tadeusz Pasierb, na jednej z pierwszych lekcji fizyki dał mi niezwykłą lekcję, która wtedy tak mi poszła w pięty, że zapamiętałem ją na całe życie. Sytuacja była mniej więcej taka: zostałem wyrwany do odpowiedzi i – co ciekawe – wszystko wiedziałem jak trzeba i dumny czekałem na dobrą ocenę. A tu – o zgrozo – Pan Profesor zaczął mnie przedrzeźniać i wykpił wszystkie moje „ykania”. Mogło to wyglądać tak: „przy-yyyy normalnym -yyy- ciśnieniu – yyy- woda -yyy- wrze – yyy- w -yyy- temperaturze -yyy- stu-yyy-stopni”. Wypadło to tak śmiesznie, że nie wiedziałem, czy mam płakać ze wstydu, czy razem z innymi śmiać się… Ale efekt został osiągnięty na całe życie – minęło ponad 46 lat, nie ma wśród nas Pana Profesora, a nauczka pozostała. W efekcie nie „ykam” albo wcale albo – jeśli się trafi – to jestem tego świadom. Co ciekawe, gdy przebywałem dłużej w Anglii czy pracując w języku angielskim, gdy zauważyłem, że zaczynałem „aaarować” (częsta maniera w tym języku), od razu starałem się pozbyć tego niechlujstwa językowego. Podobnie jest z fatalnym – ostatnio fala tego zjawiska nieco słabnie – z „taakowaniem”. Sam nie używam słowa „tak” jako swoistego przecinka i drażnią mnie wszelkie niepotrzebne „tak”.. I TAK oto wcale nie poloniści, a fizyk pomógł mi w dbałości o czystość mych wypowiedzi, nie tylko po polsku. Dziękuję, Panie Profesorze…
Od pierwszych dni w Liceum bardzo ciągnęło mnie do fotografii. Niestety, do dziś będący dla mnie ideałem fotograficznej fachowości i najwyższej jakości zdjęć, tenże sam Pan Profesor Tadeusz Pasierb, nie prowadził koła fotograficznego i działałem trochę po omacku. Nie pamiętam, czy na zajęcia prowadzone przez Pana Zygmunta Kołodzieja w Zasadniczej Szkole Zawodowej (vis á vis wejścia do „dużego” koscioła) chodziłem jeszcze w podstawówce czy już w liceum. Przełomem była pomoc Pana Profesora Jerzego Błacha, który – gdy byłem chyba w 2. klasie – zorganizował (lub co najmniej uruchomił) ciemnię fotograficzną na końcu korytarza na 2. piętrze, za gabinetami języka rosyjskiego. Nie było formalnego koła, ale i ja, i Pan Profesor korzystaliśmy z niej regularnie. Wygodne było to, że dostałem klucz do tej ciemni. Pan Profesor chyba nigdy nie dowiedział się, że dość często w niej zatracałem poczucie czasu i zdarzało mi się ją opuszczać głęboką nocą – jak ten w owych czasach słynny z TV „Belfegor czyli upiór Luwru” – nie korzystałem z latarki, cicho schodziłem na sam dół i wychodziłem na podwórze, nikogo nie niepokojąc. Nie pamiętam, czy w tamtych latach mieszkanie służbowe na dole było jeszcze zamieszkałe. Jak by nie było – nigdy nikt mnie na tych nocnych przygodach nie nakrył.
Z ciemnią kojarzy mi się też taka zabawna historia, która wtedy – trochę mówiąc żartem – mogła skończyć się niemal skandalem obyczajowym. Otóż w czasie długiej przerwy zrealizowałem prośbę jednej z koleżanek, która chciała zobaczyć proces powiększania i wywoływania zdjęć. Na poprzedniej przerwie przygotowałem wywoływacz, wodę, utrwalacz, negatywy, itd. dzięki czemu, na długiej przerwie, już w chwilę po naszym wejściu do ciemni i po zapaleniu oliwkowego światła, przystąpiłem do pracy pod powiększalnikiem (to był Krokus, chyba 69, dostosowany do powiększania zarówno filmów małoobrazkowych 24×36 mm, 6×6 jak i i 6×9). I nagle, co raczej nie zdarzało się, do drzwi zapukał i odezwał się mój opiekun – Pan Profesor, który czegoś pilnie potrzebował z ciemni. Ja i koleżanka byliśmy tak zaskoczeni, że podobnie zareagowaliśmy strachem, bojąc się, że mimo bardzo łagodnego charakteru Pana Profesora, może on uznać nasze zachowanie za naganne i że może dojść albo do utraty zaufania do mnie i odebrania klucza albo nawet do tzw. „afery” rozpatrywanej na radzie pedagogicznej… Reakcja była natychmiastowa – koleżanka szybko schowała się pod stół, ja tylko krzyknąłem, że już chowam światłoczuły papier fotograficzny i zaraz otworzę drzwi. I tak się stało. Drzwi otwarte, w ciemni nadal ciemnawo, Pan Profesor szybko znajduje to, czego szukał i nic raczej nie podejrzewając, wychodzi…. A my potrzebujemy chwili, by tętno wróciło do normy…. Dziś sprawa jest godna jedynie uśmiechu, ale ja od tej przygody wielokrotnie w przyszłości pilnowałem się, by nie znaleźć się w podobnej sytuacji…
Kazimierz Laskowicz – II miejsce w konkursie Pokolenia Zielonego Liceum
Łucja Skibińska z dawnymi uczniami podczas zjazdu absolwentów na 50-lecie I LO
Z okazji jubileuszu 50-lecia I LO, kiedy przyjmowaliśmy w naszych murach absolwentów, profesorów, władze miasta, gości, kiedy dzień toczył się według opracowanego drobiazgowo planu i scenariusza, grupa byłych uczniów naszej szkoły, mieszkających poza granicami kraju, ogłosiła ustanowienie stypendium im. prof. Łucji Skibińskiej dla najlepszego aktualnego absolwenta. Wszyscy uczestnicy uroczystości jubileuszowych wstrzymali oddech. Po raz pierwszy z inicjatywy uczniów sprzed lat powstała myśl o nagrodzeniu młodszej koleżanki lub kolegi. Ponadto uhonorowano żyjącą panią profesor matematyki, która tak bardzo zapisała się w pamięci swoich wychowanków, że pod jej patronatem nagroda miałby być przyznawana. Nie łudźmy się, nie wszyscy są fanami „królowej nauk”, dlatego jako nauczycielka, ale także absolwentka I LO, rocznik 1984, wyobraziłam sobie, kim była dla Nich pani Łucja jako człowiek. Myśl bardzo szybko wprowadzono w czyn. Pod kierownictwem prof. Tomasza Wielickiego powstał regulamin Międzynarodowego stypendium im. Prof. Łucji Skibińskiej przy I LO. I tak minęło 25 lat.
Ale do rzeczy. Na jednej z rad pedagogicznych ówczesny dyrektor szkoły poprosił o zgłoszenie się dwóch nauczycieli do reprezentowania Rady w kapitule przyznającej stypendium. Obok nauczycieli, dyrektora szkoły w kapitule zasiadała w roli przewodniczącej sama pani Łucja. Byłam tak bardzo ciekawa, jak potoczy się historia stypendium, że zgłosiłam swoja kandydaturę, która została przyjęta przez grono pedagogiczne. I tak od 25 lat mam wpływ na przyznanie tej zaszczytnej nagrody. Pamiętam pierwsze spotkanie, wszyscy czekaliśmy na panią Skibińską. Punktualnie o umówionej godzinie do gabinetu dyrektora weszła starsza pani, której tak naprawdę wcześniej nie znałam i chyba nawet dobrze nie widziałam w dniu ustanowienia stypendium. Wysoka, skromna, dostojna, z młodzieńczym błyskiem w oczach. Pani Łucja swoim wyglądem, postawą, surowością wobec siebie i skromnością od razu zrobiła na mnie wrażenie. Szary strój, niewysokie buty, ale włosy wichrowate. Starsza Pani z duszą osiemnastolatki. Widać było, że coś musiała robić w tym liceum oprócz nauczania matematyki. I rzeczywiście; szkolny teatr, harcerstwo, aktywność społeczna pani profesor udzielała się uczniom. Nie dziwię się, że za Nią przepadali.
Pierwsze rozmowy o kandydacie do stypendium były takie… pierwsze. Coś sugerowaliśmy, był regulamin, a kwota 3000 dolarów zobowiązywała do rozwagi i pieczołowitości dobierania kryteriów. Darczyńcy zasugerowali, że ma być najlepszy, najbardziej godny, ale głos decydujący miała pani Łucja. No i wybraliśmy Krzysztofa Sobkowiaka. Pani Łucja wielokrotnie dopytywała, czy rzeczywiście wszyscy się zgadzamy, czy to dobry kandydat. Nie mieliśmy wątpliwości. Bardzo dobry uczeń, świetnie zdana matura, wysoka kultura osobista.
Kiedy minął rok i po raz kolejny zebrała się kapituła, pani profesor była już pewniejsza swoich wyborów. Analizowaliśmy dzienniki z całego okresu kształcenia wszystkich kandydatów, arkusze ocen, rozpatrywaliśmy sytuację rodzinną. Pani Łucja wychodziła z obrad w kolejnych latach coraz spokojniejsza, bez rozterek w sercu, że mogła swoją decyzją kogoś nie docenić. Widziałam Ją jako precyzyjną, uczciwą, rzetelną, zdyscyplinowaną osobę. Surową, ale sprawiedliwą.
Podczas wyboru kolejnych kandydatów pani profesor odkryła przed nami coś nowego. Pojawili się uczniowie, których wyniki w nauce, osiągnięcia w konkursach i wyniki matury były porównywalne. Przyszła pora na nowe kryterium. Kto będzie miał trudniej w starcie w dorosłość, w studiowaniu? Którym rodzicom będzie trudniej utrzymać swoje dziecko, kandydata do stypendium, na uczelni, poza domem? Pani Łucja zapowiedziała, że dokona wizji lokalnej i sama, na własne oczy przekona się, w jakich warunkach żyją kandydaci i z jakimi trudnościami walczą. Byłam pełna podziwu dla energii naszej szefowej.
Pewnego słonecznego dnia siedziałam z dziećmi na ławce, przed domem na Grunwaldzkiej. Joasia i Ola, moje córki, bawiły się, korzystając z pięknej pogody. Była wiosna. Skrzypnęła furtka i moim oczom ukazała się Pani Łucja. Przysiadła obok na ławce i zobaczyłam ciepłą, empatyczna kobietę, z czułością patrzącą na moje dziewczyny. Dopytywała o ich imiona, o moją rodzinę, o pracę w liceum. Opowiadała o swojej rodzinie, o latach aktywności zawodowej. A przede wszystkim o inicjatorach stypendium, wspominając ich szkolne perypetie. Wspominała profesorów, których miałam zaszczyt spotkać na swojej drodze jako uczennica. Tak mijały godziny. Rozstałyśmy się i uzmysłowiłam sobie, że teraz pani Łucja dopiero teraz jest dla mnie kompletna, prawdziwa.
I nadszedł dzień, kiedy dotarła do nas wiadomość o śmierci pani profesor. W dniu pogrzebu miałam zaliczenie z informatyki na studiach podyplomowych we Wrocławiu. Spodziewałam się trzeciego dziecka. Pamiętam, jak pędziłam do Wrocławia, żeby móc wrócić na czas i pożegnać dobrego człowieka…
Pani Profesor nie ma już wśród nas. Stypendium nie jest już międzynarodowe, zmieniła się formuła, wartość nagrody, skład kapituły. Jedno jest niezmienne, duch pani Łucji jest obecny i zawsze wspominamy, jak Ona podchodziła do wizerunku kandydata. Jestem jedyną osobą, która jest w kapitule od samego początku. Darczyńcy to absolwenci naszej szkoły i Rada Rodziców. Mam nadzieję, że przetrwa główne, pierwotne założenie tego stypendium. Że dawni stypendyści, dzisiaj już pracujący, robiący karierę zawodową będą tymi, którzy spróbują wesprzeć swoich młodszych kolegów w ich życiowym starcie.
Beata Jaskulska – III miejsce w konkursie „Pokolenia Zielonego Liceum”
Do Milicza przyjechaliśmy z rodziną 30 września 1945 roku i zamieszkaliśmy przy ul. Grunwaldzkiej. Szkoła Powszechna już przyjmowała uczniów, kierownikiem był pan R. Jamer. Budynek liceum był zajęty przez wojska radzieckie. W tym budynku znajdowały się klasy liceum (w szkole powszechnej).
Po ukończeniu szkoły podstawowej przystąpiłam do egzaminów w Liceum Ogólnokształcącym, którego budynek był jeszcze w remoncie. To był 1949 r., rok wcześniej powstały licea jedenastoletnie.
W pierwszym roku mojej nauki w liceum w VIII b naszą wychowawczynią była pani Klara Dąbrowska – nauczycielka języka polskiego. Była wspaniałą wychowawczynią. Dzięki niej pierwszy raz zobaczyłam Sobótkę i widoki na okolicę. Ona też jeździła z nami do opery i teatru. Pierwszy raz widziałam aktorów w „Złotym koguciku” i „Halkę”, w której główną rolę pięknym sopranem śpiewała H. Halska.
Pani Dąbrowska wychowywała nas dla kultury i patriotyzmu. W klasie nie było żadnych incydentów, byliśmy zdyscyplinowani i słuchaliśmy naszej wychowawczyni, bo umiała z nami postępować. Zachęcała do uczestnictwa w przedstawieniach, których była reżyserem, np. w „Skąpcu”.
Historii i geografii uczyła nas Helena Haas. Pokazywała nam i nazywała skały, kamienie półszlachetne, ametysty, topazy, kryształy górskie i inne. Trochę baliśmy się tych lekcji, bo zmuszała nas do solidnej nauki. Pierwszą w życiu ocenę niedostateczną dostałam właśnie z historii, musiałam się dużo uczyć, żeby ją poprawić. Dzięki temu polubiłam historię, więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
W późniejszym okresie często odwiedzałam panią Haas w domu i DPS. To była prośba mojego brata, ponieważ bardzo się zaprzyjaźnili. Biologii uczył mnie pan Adam Konopnicki, który mieszkał w sąsiednim budynku. W czasie okupacji stracił syna i napisał „Treny”, by uczcić jego pamięć i ukoić swój ból. Był ogromnym miłośnikiem przyrody i często zabierał nas na wyprawy do parku i nad Barycz. Miał specjalny notesik, w którym zapisywał oceny.
W sąsiedztwie mieszkał też pan Aleksy Kuszczak, który miał z nami fizykę. Był bardzo lubiany za swoją wiedzę, takt, kulturę. W mojej klasie była koleżanka Wandzia, której zmarł w tym czasie ojczym. Pan Kuszczak podszedł do niej na początku lekcji i podając rękę, złożył kondolencje. Kultura! Matematyki uczył krótko p. Tadeusz Trzciński, a potem Łucja Skibińska, wychowawczyni równoległej klasy „b”.
W 1949 roku przybyła do Milicza tuż po studiach p. Wanda Kwiatkowska, która zastąpiła Klarę Dąbrowską w pełnieniu funkcji wychowawcy i w nauczaniu języka polskiego. W tym czasie zostało rozwiązane ZHP. Powstała luka, bo wielu uczniów nie chciało być w ZMP. Tę lukę w naszym gimnazjum i liceum wypełniła pani Kwiatkowska. W tym czasie bardzo zwiększyła się działalność kół sportowych: gry zespołowe, zapasy, łucznictwo, lekkoatletyka. To był wpływ naszej kadry nauczycielskiej i środowiska oraz rodziców.
Wanda Kwiatkowska jako instruktorka harcerska zebrała wokół siebie grono harcerek i harcerzy. Została drużynową tajnej grupy harcerskiej im. Orląt Lwowskich, a mnie namówiła do bycia zastępową. Zgodziłam się na to z radością, bo z harcerstwem byłam związana od 1945 roku, a wcześniej obserwowałam działalność harcerską mojego brata Bolesława, który zginął na Majdanku. Działaliśmy w 4-6 osobowych zastępach, które nawzajem się nie spotykały i prawie o sobie nie wiedziały.
Mieliśmy typowe zajęcia harcerskie – podchody, śpiew, recytacja, ogniska, gry, zabawy. Wzorowaliśmy się na dzielnych obrońcach Lwowa i Warszawy oraz bohaterach rozsławiających Polskę, takich jak Janusz Kusociński czy Stanisława Walesiewiczówna. Drużyna liczyła około 20 osób. Naszym celem było zachowanie godności narodowej i godności osobistej. Przygotowywaliśmy się do walki z ZSRR. Formami działalności były ćwiczenia harcerskie wyrabiające sprawność i wytrzymałość fizyczną, ogniska, gry terenowe, biwaki, spotkania literackie, wykonanie sztandaru drużyny, gromadzenie broni i materiałów wybuchowych oraz ćwiczenia praktyczne, bojkot świąt komunistycznych.
Pamiętam wieczorne ognisko w Sułowie, a potem nocleg. Mieliśmy też kilka spotkań w mieszkaniu drużynowej – były śpiewy, zabawy, deklamacje, czytanie i ćwiczenia, samarytanka. Zbiórki odbywały się w różnych porach, w różnych miejscach i prawie zawsze niepełnych składach osobowych, np. zbiórka w komórce z makulaturą – to tam wymienialiśmy między sobą książki historyczne o tematyce patriotycznej, teksty pieśni i piosenek.
Tajnych organizacji harcerskich w Polsce było sporo. Były wykrywane, a ich członków surowo karano więzieniem, a nawet wyrokami śmierci. Zdecydowano więc u nas o rozproszeniu się po Polsce. Wyjechałam też ja – drużynowa. Po 9. Klasie postanowiłam przenieść się do Liceum Pedagogicznego we Wrocławiu. Przed wyjazdem wezwał mnie do siebie ówczesny dyrektor p. Witold Krzyworączka. Pytał o powód mojej decyzji i namawiał, bym zmieniła zdanie, ale nie naciskał. Przypuszczam, że wiedział o naszej działalności…
Zielona Szkoła – 75 lat istnienia. Ja – wiek 73 lata, 55 lat od matury. Jestem niemal równolatką Szkoły, a mój jubileusz też niezły…
A mogło się zdarzyć, że nie wysłaliby mnie do średniej szkoły, bo gospodarstwo i kto będzie pomagał. Kochana mama powiedziała jednak, że skoro dziecko (najmłodsze, jedno z czwórki) chce się uczyć, to niech idzie. I poszłam – prawie dosłownie, bo autobus kursował raz dziennie. Egzamin zdany, do Szkoły przyjęli. Trema tak wielka jak Szkoła – ogromny budynek, tylu uczniów, profesorów!
Ale „prawdziwe miejskie życie” rozpoczęło się, kiedy po pierwszym okresie ósmej klasy, przyznano mi internat. Wow! Początkowo osiem czy dziesięć dziewczyn w pokoju, ale co tam! Łazienka skromniuteńka, lecz z bieżącą wodą (nie ze studni) i toaletą (nie za stodołą). Postęp cywilizacyjny dla mnie niesamowity. No i stołówka, trzy posiłki dziennie, regularnie w określonych godzinach (co prawda chleb z margaryną – w domu było masło i często tzw. „guma arabska” – wołowina trudna do przeżucia). Przechodząc do klasy wyżej, przechodziło się też do pokoju z mniejszą liczbą osób, sześć, cztery i w XI klasie – dwie osoby.
Klasa XI d (matura 1965 r, wychowawca A. Najsarek) z nauczycielem fizyki Mieczysławem Tomaszewskim.Trzy przyjaciółki – Nina, Basia i Lodzia stoją obok siebie poniżej nauczyciela.
I o tym chciałam opowiedzieć. Z Basią U. i Lodzią K. trzymałyśmy się razem od VIII klasy. W klasie XI Basia zamieszkała w pokoju nr 1 z Haliną K. (dołączyła do nas), a ja z Lodzią obok w p. nr 2. Byłyśmy zżytą czwórką, wszystkie z kl. XI d. Basia była dla nas autorytetem, Halina miała rodzinę w Miliczu, Lodzi ciocia uczyła w LO biologii, ja właściwie niczym się nie wyróżniałam poza, zdaniem wychowawcy, cichym mówieniem. Pamiętam tylko, że jeden raz dostałam nagrodę książkową, nie za wyniki w nauce, tylko za pracę społeczną, bo z Lodzią wypisywałyśmy świadectwa na prośbę dyr. Krzyworączki (miałyśmy chyba ładne charaktery pisma).
Właściwie, to przede wszystkim, ze względu na te dwie kochane dziewczyny Basię i Lodzię, zdecydowałam się napisać. Po maturze wkrótce urwały się nasze kontakty, jakoś tak nie wszystko wyszło zgodnie z młodzieńczymi planami, każda poszła w swoją stronę. Niestety, kiedy już dojrzałam do tego, by spotkać się z nimi na którymś ze Zjazdów organizowanych przez Szkołę, okazało się, że jakiś czas temu Basia, a Lodzia jeszcze wcześniej, przeszły zupełnie na inną stronę, na drugą stronę lustra… Bardzo żałuję!
Od lewej: Lodzia i Nina.
Ja żyję i od wielu lat utrzymuję kontakt z Zieloną Szkołą, będąc członkiem Stowarzyszenia Absolwentów I LO w Miliczu – repetuję już blisko 15 lat! No cóż – nigdy nie byłam najlepszą uczennicą!
Załączam zdjęcie mojej VIII klasy oraz amatorską fotkę Lodzi i mnie tuż przed maturą.
Zdjęcie przedstawia moment rozpoczęcia lekkoatletycznej Spartakiady Szkolnej, która odbyła się 17.10.1964 r. Imprezie nadano nazwę „Małe Tokio”, ponieważ w tym czasie (10-24.10.1964 r.) odbywała się Olimpiada w Tokio, na której Polacy odnosili duże sukcesy i zdobyli 23 medale.
Podejrzewam, że był to impuls do przygotowania tak starannie zorganizowanej imprezy. Oprawa była iście olimpijska – znicz olimpijski zapalił Krzysztof Mak z kl. XI c, a flagę olimpijska na maszt wciągał Tadek Wdowiak z kl. X w towarzystwie Haliny Chrzan z kl. XI b i Tadka Kuleszy z kl. X. Tuż za nimi stała „Japonka” – Jadzia Romańczyk z kl. X. Ceremonii wciągnięcia flagi przygląda się autor tych wspomnień – Adam Aleksandrowicz (pierwszy z lewej) – kl. XI d. Obok mnie stoją, przysłonięci flagami, Irena Wojtkiewicz – kl. XI d, Włodek Wojtkiewicz – kl. IX i Irek Wawrzyniak – kl. XI d. Z prawej strony zdjęcia stoi grupa chłopców z kl. VII Szkoły Podstawowej nr 2, wchodzącej w strukturę tzw. „jedenastolatki” (7lat szkoły podstawowej i 4 lata liceum). W tej grupie rozpoznaję Marka Skopca, Tomka Wielickiego i Wiesia Frelaka.
W organizację zawodów zaangażowanych było wielu nauczycieli, m.in. Lucyna Kiełbińska, Zygmunt Klanowski, Adam Najsarek, Roman Brzuszek, Bonifacy Możdżyński, a także ówczesny student WSWF we Wrocławiu – Ryszard Kościelniak, odbywający wówczas praktykę w naszym liceum. A wszystko fotografował Tadeusz Pasierb, dzięki czemu pozostało trochę zdjęć z tej „olimpijskiej” imprezy.
Zawody odbyły się w sobotę. Dzień był chłodny i wiał wiatr, ale rywalizacja była zacięta, zgodnie z mottem ruchu olimpijskiego: „Szybciej, wyżej, dalej”. Startować można było w takich konkurencjach, jak skok w dal i wzwyż, trójskok, bieg na 100 m i 800 m, rzut kulą i sztafeta. Wziąłem udział w trzech konkurencjach, z których dwie wygrałem (skok w dal – 5,73 m i trójskok – 12,10 m oraz bieg na 100 m, w którym byłem trzeci).
Pamiętam też, że bieg na 100 m wygrał Krzysztof Kaczmarek – kl. X, syn wicedyrektora szkoły, bieg na 800 m – Kryspin Mak, a skok wzwyż Jarema Wojtkiewicz. Na pewno wygrały swoje konkurencje dwie świetnie zapowiadające się lekkoatletki – Krysia Michalska sprinty i Basia Taterka skok wzwyż. Ciekaw jestem, czy ktoś jeszcze pamięta tę imprezę i czy mógłby uzupełnić te informacje?
Po zawodach było niewiele czasu na odpoczynek, bo po południu odbyła się w auli zabawa taneczna, która rozpoczęła się wręczeniem nagród przez dyrektora Witolda Krzyworączkę dyplomów zwycięzcom poszczególnych konkurencji. Do dzisiaj pamiętam ten dreszczyk emocji, kiedy dwa razy wchodziłem na scenę po odbiór dyplomów, które zresztą mam do dziś.
Pomysł i organizację imprezy sportowej „Małe Tokio” w czasie odbywających się igrzysk olimpijskich spodobał się na tyle dyrekcji i gronu pedagogicznemu, że cztery lata później, kiedy igrzyska odbywały się w Meksyku, zorganizowano „Mały Meksyk”. Ale o tym można już poczytać w kronice szkolnej.
Adam Aleksandrowicz – wyróżnienie w konkursie Pokolenia Zielonego Liceum
Rok szkolny 1989/90 był dla mnie szczególnie pamiętny, bowiem po ukończeniu szkoły podstawowej w Sułowie i zaliczeniu egzaminów wstępnych dostałem się do upragnionego Liceum Ogólnokształcącego w Miliczu. W tym samym czasie w Polsce nastąpiła historyczna zmiana ustrojowa – skończył się PRL, a nasz kraj rozpoczął drogę ku demokracji. Jako nastolatek zdawałem sobie sprawę z politycznego i dziejowego przełomu. Jednak jeszcze przez najbliższy rok uczniowie „Zielonego Liceum” musieli nosić tarcze z szyldem LO im. gen. A. Zawadzkiego. Ostatecznie wiatr przemian doprowadził do usunięcia patrona szkoły, będącego jednym z symboli słusznie minionej epoki.
Kadra pedagogiczna Zielonego Liceum – wśród nauczycieli Zofia Kempiak (trzecia od prawej strony w środkowym rzędzie)
Przyznaję, że nie byłem dobrym i pilnym uczniem, ponadto miałem liczne zaległości w nauce, co znacznie utrudniło mój start w szkole średniej. Jednak już jako kilkulatek żywo interesowałem się przyrodą, a pasja ta stawała się z każdym rokiem coraz silniejsza i ostatecznie została przypieczętowana mocnym postanowieniem ukończenia studiów biologicznych.
W szkole podstawowej trudno było mi ujawnić swój talent. Mogło to nastąpić, i nastąpiło, dopiero na etapie liceum, gdzie wymagany poziom wiedzy biologicznej był dla mnie satysfakcjonujący. W tym zakresie – lecz niestety kosztem innych nauk – czyniłem szybkie postępy i wkrótce poczułem się na tyle „mocny”, że zdobyłem się na start w XX Olimpiadzie Biologicznej.
Olimpiady przedmiotowe cechowały się wysokim poziomem, więc aby dostać się na szczebel wojewódzki, a później krajowy, trzeba było wykazać się wiedzą znacznie przekraczającą zakres szkoły średniej o profilu podstawowym. Każdy uczeń-olimpijczyk musiał mieć swojego promotora, którym – co oczywiste – był nauczyciel danego przedmiotu. W moim przypadku była nim Pani profesor Zofia Kempiak, nauczycielka biologii.
Biologia, podobnie jak matematyka, chemia czy fizyka, uchodziła za trudny przedmiot i wielu uczniom sprawiała trudności. Profesor Kempiak dodatkowo miała zasłużoną opinię wymagającej belferki, więc niejeden uczeń drżał przed kolejną lekcją z botaniki, zoologii lub genetyki. Tymczasem ja, przynajmniej na lekcjach biologii, byłem na swój sposób odprężony.
Mając aspiracje olimpijskie w dziedzinie nauk biologicznych, uczęszczałem na pozalekcyjne koło zainteresowań prowadzone przez moją nauczycielkę biologii. Dzięki temu miałem dostęp do wielu dobrych czasopism zgromadzonych w podręcznym księgozbiorze pracowni biologicznej, takich jak: „Wszechświat”, „Chrońmy Przyrodę Ojczystą” czy „Przyroda Polska”. Z zamiłowaniem pasjonata przyrody przeglądałem całe roczniki, czytając wybrane artykuły i podziwiając piękne fotografie autorstwa najlepszych polskich fotografików. Po wielu latach sam stałem się autorem licznych artykułów i zdjęć do wymienionych pism.
W trakcie przygotowań do olimpiady, polegających na pisaniu pracy zaliczeniowej oraz rozwiązywaniu zadań testowych, cały czas byłem pod opieką profesor Kempiak, która szczególnie zaineresowanym uczniom poświęcała wiele uwagi i życzliwości. W tamtym czasie rozwijałem także pasję fotografa-przyrodnika. Zgromadziwszy trochę – wówczas jeszcze czarno-białych – zdjęć przedstawiających głównie zwierzęta bezkręgowe – ślimaki, pajęczaki, owady – postanowiłem z wybranych fotogramów zrobić wystawę. W tej sprawie zwróciłem się do profesor Kempiak, która miała nadzór nad szkolną gablotą LOP, z prośbą o udostępnienie gabloty na potrzeby miniwystawy. Po obejrzeniu zdjęć przez Panią profesor, otrzymałem zgodę i w ten oto sposób powstała moja pierwsza wystawa fotograficzna. W dorosłym życiu miałem ich potem wiele w salach ośrodków kultury w Miliczu, Żmigrodzie oraz we Wrocławiu.
Pierwsza olimpiada biologiczna, w której startowałem, okazała się stosunkowo trudna i doszedłem tylko do finału na etapie wojewódzkim. Znacznie lepiej poszło mi w 1992 roku w VII Olimpiadzie Wiedzy Ekologicznej – zostałem finalistą etapu centralnego. W kolejnym roku 1993 znalazłem się pośród finalistów XXII Olimpiady Biologicznej. Ta wysoka lokata uprawniała mnie do zwolnienia z egzaminu z biologii na maturze. Na studia biologiczne Uniwersytetu Wrocławskiego dostałem się bez problemu. Tak więc kilkuletnia nauka pod okiem profesor Zofii Kempiak oraz olimpijska współpraca przyniosły dobre efekty, zaś w pamięci pozostawiły pozytywne wrażenia.
Cezary Tajer – wyróżnienie w konkursie Pokolenia Zielonego Liceum
Gdy znalazłam w swoim albumie zdjęcia z 60. Jubileuszowego Zjazdu Absolwentów, który odbył się w 2005 roku, przypłynęły wspomnienia z czasów, gdy byłam uczennicą I Liceum w Miliczu.
Na początku trochę o zdjęciach, teraz tak cennych, gdyż pokazują wspaniałe chwile, gdy mogliśmy spotkać się ze swoimi nauczycielami, porozmawiać o dawnych czasach, o tym, co robimy, o naszych rodzinach i wielu ważnych i mniej ważnych sprawach. Teraz, z perspektywy aktualnych wydarzeń i braku możliwości na bezpośrednie relacje, bardzo doceniam te wspólnie spędzone chwile, i to zarówno z naszymi nauczycielami, jak i koleżankami i kolegami z naszej klasy biologiczno-chemicznej (matura 1977) oraz innymi absolwentami szkoły. Tradycją zjazdów było, iż do południa odbywały się spotkania w szkole, a potem już w grupach można było wybrać się na wspólne „wagary”.
Na pierwszym zdjęciu „uwieczniono” spotkanie z prof. Józefem Urbańczykiem. Wraz z koleżankami – na zdjęciu Zofia Pietryka (Nęcka), Jadwiga Magusiak (Styburska), Wiesława Tymoczko (Kukiełka), Wiesława Prałat (Wojtkowiak) Anna Bulicz (Michalak) – otaczamy naszego nauczyciela radosnym wianuszkiem i – jak widać – świetnie się bawimy. Nie mogłabym jednak nie opowiedzieć o czasach szkolnych. Lekcja biologii we wspomnieniach kojarzy się niektórym z chwilami napięcia, wiszącego w powietrzu pytania, „kogo znowu wyrwie do odpowiedzi”. Nawet muchę latającą po klasie można było usłyszeć. Spore wymagania, ale też ogromna wiedza profesora dla wielu osób była przepustką do dostania się na medycynę i inne studia przyrodnicze.
Dla mnie, bardzo nieśmiałej wówczas dziewczyny z Wałkowa, małej wsi wśród lasów, lekcje biologii oraz kółko biologiczne były dużą mobilizacją do rozwoju. „Podrzucanie” ciekawych publikacji, które pochłaniałam z zainteresowaniem, oraz czas poświęcony na sprawdzaniu moich „pseudonaukowych” prac, cenne wskazówki „zaowocowały” tym, iż jako uczennica III klasy zostałam finalistką olimpiady biologicznej. Gdy pisałam pracę o chorobie pszczół Nosema apis Zander, profesor zawoził mnie do pasieki, gdzie łapałam pszczoły i oglądałam ich jelito (brrr). Od tej pory wiem, jak złapać pszczołę, żeby nie użądliła. Potem była praca na temat fotosyntezy, gdy na parapetach hodowałam fasolę pod różnymi kolorowymi filtrami światła.
Oczywiście po maturze wybrałam studia biologiczne (dzięki olimpiadzie dostałam się bez egzaminu), a po studiach po pewnym czasie zaczęłam pracę w szkole. I tak koło się zamknęło, wiedziałam, jak ważne jest rozbudzanie zainteresowań i dawanie możliwości. Dlatego też wielu moich uczniów z sukcesem startowało w konkursach i olimpiadach (pracowałam w szkole w Częstochowie). Gdy w 2000 roku wróciłam do Milicza, od samego początku organizowałam konkursy regionalne i realizowałam projekty dające szansę młodym ludziom, tak żeby uwierzyli w swoje możliwości i szukali dla siebie właściwej drogi w dorosłym życiu. Myślę, że w ten sposób choć trochę spłacam „dług wdzięczności” wobec profesora.
Na drugim zdjęciu – Wiesława Prałat (Wojtkowiak), Jadwiga Magusiak (Styburska), Zofia Pietryka (Nęcka) oraz prof. Włodzimierz Patalas – uwieczniono spotkanie z części popołudniowej zjazdu, gdy w szkole w uroczystej odsłonie odbywały się spotkania zespołów klasowych z wychowawcami. Naszym wychowawcą od klasy I do IV był profesor Włodzimierz Patalas, który mimo że już jesteśmy „bardzo” dorośli, to nadal o nas pamięta. Rozmowy z wychowawcą; co u nas się dzieje w życiu, w pracy, jak się czujemy itp. To niesamowite, iż pomimo, że upłynęło tyle lat… to pozostało poczucie, że czas się zatrzymał.
Warto dodać, iż nasz wychowawca uczył też geografii oraz organizował dla nas niezapomniane wycieczki klasowe. Podczas naszych klasowych spotkań najczęściej wspominamy te wyprawy. Byliśmy w Krakowie, Wieliczce, Toruniu i wielu innych miejscach. Te wyjazdy to było nie tylko zwiedzanie zabytków i ciekawych miejsc, ale również niepowtarzalna lekcja życia. Poznawaliśmy trochę z innej strony naszych nauczycieli (najczęściej naszymi opiekunami byli Włodzimierz Patalas, Mieczysław Tomaszewski i Roman Brzuszek), lecz przede wszystkim poznawaliśmy siebie w różnych sytuacjach, nierzadko całkiem zabawnych.
Oczywiście te wyprawy również odbiły pozytywne piętno na mojej drodze życiowej. Prof. Włodzimierz Patalas zaszczepił mi zamiłowanie do turystyki, poznawania ciekawych miejsc w Polsce. Wielokrotnie, już z moimi uczniami, odwiedzałam miejsca, które wcześniej pokazywał nam mój były wychowawca. W swojej pracy pedagogicznej doceniam, jak ważne jest miejsce, w którym mieszkamy. W moim przypadku kiedyś to była Jura Krakowsko- Częstochowska, a od kiedy wróciłam w swoje rodzinne strony, poznawanie i edukacja o regionie Dolina Baryczy.
Na pewno wielu jeszcze nauczycieli z grona pedagogicznego I LO w Miliczu miało wpływ na moje życie, ale myślę, iż właśnie Józef Urbańczyk i Włodzimierz Patalas nadali kierunek moim wyborom zawodowym.
Zofia Pietryka (Nęcka) – wyróżnienie w konkursie Pokolenia Zielonego Liceum