Społeczność Reformrealgymnasium w Miliczu – 1940 rok
To niezwykłe zbiorowe zdjęcie uwieczniło uczniów i nauczycieli Reformrealgymnasium w Miliczu w 1940 roku na schodach przed głównym wejściem do Szkoły.

Kategoria
To niezwykłe zbiorowe zdjęcie uwieczniło uczniów i nauczycieli Reformrealgymnasium w Miliczu w 1940 roku na schodach przed głównym wejściem do Szkoły.
Zdjęcie ukazuje uczniów Reformrealgymnazjum w Miliczu, którzy na zajęcia dojeżdżali z Sułowa specjalnym autobusem szkolnym. Było to ogromne ułatwienie w czasach, gdy samochodów było bardzo mało, a okoliczna ludność dojeżdżała do Milicza głównie kolejką wąskotorową. Imion i nazwisk tych uczniów niestety pewnie już nigdy nie poznamy, natomiast rozpoznawalna jest sylwetka sułowskiego kościoła w tle zdjęcia.
Na zdjęciu z nauczycielem fizyki Mieczysławem Tomaszewskim, choć w rzeczywistości wychowawcą klasy był Adam Najsarek.
Właściciel Gospodarstwa Rybackiego Milicz i Ostoi Konika Polskiego. Społecznik, wieloletni prezes Stowarzyszenia na rzecz Rozwoju Doliny Baryczy i przez kilka kadencji przewodniczący Rady Nadzorczej Banku Spółdzielczego w Miliczu. Tak wspomina Zieloną Szkołę w wywiadzie
z 2012 roku.
Swoją edukację w szkole średniej rozpoczął Pan w 1951 r. Dlaczego
wybrał Pan I LO w Miliczu?
Do Milicza przyjechałem z Gostynia wraz z rodziną zaraz po wojnie,
w 1945 r. Choć naukę rozpocząłem w rodzinnym mieście, to kontynuowałem ją w Szkole Podstawowej nr 1. Następne lata, klasy od 5. do 7., w związku z reformą szkolnictwa spędziłem, ucząc się w „podstawówce” w budynku Zielonej Szkoły. Stąd decyzja o kontynuowaniu nauki
w I Liceum Ogólnokształcącym była rzeczą naturalną.
Kto był Pana wychowawcą i jak układała się współpraca między
uczniami a opiekunem waszej klasy?
Moim wychowawcą był nauczyciel wychowania fizycznego Antoni
Kaczmarek. Można powiedzieć, że na lepszego pedagoga nie mogliśmy trafić. Mówię o tym z pełnym przekonaniem, ponieważ popołudnia spędzaliśmy z koleżankami i kolegami na szkolnym boisku, gdzie bawiliśmy się, ale też trenowaliśmy. Boisko było miejscem, w którym cementowały się nasze przyjaźnie. Jak wiadomo, nie było w tych czasach komputerów, telewizji, więc życie na boisku szkolnym i w świetlicy wypełniło nasz wolny czas.
O tym, że nasza klasa była zgrana, świadczyć może też fakt, że rokrocznie spotykamy się na wspomnieniowych spotkaniach, odwiedzamy budynek szkoły, zwiedzamy okolicę. Rok temu spotkanie odbyło się w Miliczu,
na Ostoi, a w poprzednich latach m.in. we Wrocławiu i Polanicy Zdrój.
W tym roku nie udało nam się zebrać, gdyż trzy koleżanki miały
zaplanowane operacje i nie chcieliśmy ich ściągać. Żeby nie spotykać się bez nich, solidarnie zadecydowaliśmy o przełożeniu spotkania na przyszły rok.
Szlifowanie formy fizycznej także po lekcjach musiało zakończyć się
sportowymi sukcesami…
Oczywiście, że tak. Od wiosny do jesieni często uczestniczyliśmy
w zawodach lekkoatletycznych, reprezentowaliśmy szkołę, rywalizując
w rzutach dyskiem czy kulą. Pamiętam, że pewnego razu pojechaliśmy na
zawody do Wrocławia. Ja uczestniczyłem w nich jako zawodnik rezerwowy,
bo orłem w gimnastyce nie byłem. Tymczasem wystartowałem w zawodach
w „przyrządówce” i zająłem w nich pierwsze miejsce.
Ciekawostką jest fakt, że podczas tych zawodów rywalizowały również
drużyny piłkarzy ręcznych. W turnieju wygrali zawodnicy MKS-u Wałbrzych.
My nie rywalizowaliśmy, bo organizatorzy nie wiedzieli, że posiadamy
swoją drużynę. Ostatecznie pozwolono nam zagrać z drużyną wałbrzyską,
którą pokonaliśmy 13:1. W kolejnych latach drużyny z Milicza triumfowały
w zawodach rangi ogólnopolskiej.
Nauka jakich przedmiotów przychodziła Panu z łatwością, a do
których musiał się Pan solidnie przyłożyć?
Lubiłem i lubię do dziś historię oraz geografię, problemów nie miałem
też z językiem polskim. Z matematyki szło mi średnio, jednak na studiach
okazało się, że z Zielonego Liceum wyniosłem solidne podstawy, które
pomogły mi w dalszej edukacji.
Maturę zdawał Pan w 1955 r. Z jakim efektem?
Nieskromnie mówiąc – bardzo dobrze. Na egzaminie zdawałem sześć
przedmiotów: język polski, historię, WOP (wiedza o Polsce i świecie
współczesnym – przyp. aut.), matematykę, fizykę i chemię.
Czy ma Pan jakieś wspomnienia związane z egzaminem
maturalnym?
Na pewno jedną z ciekawostek jest moja rozmowa z prof. Hass,
która po egzaminie z historii stwierdziła, iż dobrze, że nie byłem doradcą
Hitlera. Wzięło się to stąd, że podczas egzaminu pokazałem błędy dowódców na frontach II wojny światowej. Warto zaznaczyć, że na poszczególne egzaminy szliśmy prosto z przyszkolnego boiska. Spędzaliśmy na nim wspólnie i bezstresowo czas przed oraz między egzaminami.
Kontynuował Pan naukę w…
Wyższej Szkole Rolniczej we Wrocławiu. Po maturze chciałem pójść
na geologię, ponieważ kusiły mnie perspektywy możliwych wyjazdów za
granicę. Niestety, z niektórymi uczniami – w tym ze mną – komisja przeprowadzała rozmowy. Gdy zapytano mnie o poglądy, odpowiedziałem łacińską sentencją „Carpe diem”. Członkowie komisji, słysząc to, odpowiedzieli: „Aha, karpie… no to zootechnika”. I tak wylądowałem na tym kierunku, choć w dalszym toku nauki wybrałem kierunek rybactwo. Swoją naukę zakończyłem w 1970 r., broniąc doktorat z rybactwa.
Po studiach przyszedł czas na pracę, a ta związana była z ziemią
milicką.Już w czasie studiów pracowałem w gospodarstwie rybackim
w Miliczu.
W grudniu 1963 r. rozpocząłem pracę w Powiatowej Radzie Narodowej,
w której zajmowałem się kwestiami rybackości. Byłem tam zastępcą
kierownika wydziału rolnictwa, później kierownikiem, aż do piastowania
funkcji zastępcy naczelnika powiatu. W 1974 r. powróciłem do pracy
w milickim kombinacie rybackim.
Praca związana z rybami zajęła lwią część Pana życia. Jednak
w pewnym momencie zapadła decyzja o utworzeniu gospodarstwa
rybackiego na Ostoi. Proszę przybliżyć historię tego miejsca.
Po zmianach ustrojowych i likwidacji kombinatu postanowiliśmy utworzyć spółkę MilRyb, która przetrwała 10 lat. W tzw. międzyczasie z pomocą
środków z Funduszu Ziemi wykupiłem grunty, które dawniej były nieużytkami i zarośniętymi polami. Po przejęciu ich na własność zagospodarowałem je i wybudowałem stawy o powierzchni 37 ha, jeśli liczyć lustro wody. W sumie jest to pięć stawów, z czego cztery noszą imiona żony, córki i wnuczek: Irena, Monika, Ewa i Julia. Piąty, najmniejszy staw nazywany jest Olek, chociaż ja nazywam go stawem końskim.
Po zagospodarowaniu stawów wróciłem do swojego hobby, jakimi były
konie. Od najmłodszych lat, jeszcze w czasach okupacji jeździłem konno, więc postanowiłem ściągnąć tutaj te zwierzęta. Żona wyraziła zgodę na jednego, lecz było mu w pojedynkę smutno i w sumie moja hodowla się powiększyła. Tak powstała jedna z pięciu w Europie hodowli koników polskich, która w tej chwili liczy około 60 zwierząt. Wcześniej było ich więcej, lecz odkąd zgłaszają się do mnie rodzice dzieci niepełnosprawnych
z całej Polski, chcący prowadzić hipoterapię dla swoich pociech, postanowiłem, że będę oddawać im te konie za darmo.
Niewątpliwie stał się Pan jedną z tych postaci w Miliczu, o których
można powiedzieć, że mają swoistą renomę. Większość mieszkańców
naszego miasta wie, kim jest Aleksander Kowalski. Natomiast ja
chciałbym dowiedzieć się, czy wśród koleżanek i kolegów z Pana klasy
i rocznika znajdują się inne równie wybitne osobistości?
Moim zdaniem każdy z nas osiągnął cele, jakie sobie wcześniej wyznaczył.
Dostaliśmy się na studia, rozjechaliśmy się po kraju. Chociażby mój brat –
Marian, z którym chodziłem do klasy, a który jest autorem blisko 70 książek.
Z mojego rocznika wywodzi się też wielu nauczycieli wychowania fizycznego czy trenerów sportowych. Nie chciałbym jednak wymieniać ich z nazwisk, by kogoś nie pominąć.
Jak dziś, ocenia Pan czasy swojej młodości? Czy istnieje różnica
pomiędzy ówczesną a obecną młodzieżą? Jeżeli tak, to czy jest ona
faktycznie tak duża?
W naszych czasach młodzież miała mniejsze wymagania, cieszyła się
drobiazgami. Nam wystarczyły „kićka” czy „bąk” do zabawy lub „cymbergaj” na przerwach – to były nasze gry i sposoby na spędzanie wolnego czasu. Z kolei w świetlicy bardzo chętnie grywaliśmy w szachy. Jeśli chodzi o sprawy wychowawcze, to ciężko nam było sobie wyobrazić sytuację, w której uczeń wychodzi ze szkoły i już na jej schodach odpala papierosa. Inaczej było też w relacjach z nauczycielami, którzy słysząc uczniowskie „dzień dobry”, odpowiadali, a teraz nie zawsze tak jest. Młodzież szanowała przechodzące z roku na rok podręczniki, zeszyty,
w których nie było pustych miejsc. Cóż, czasy się zmieniają, współczesna młodzież nie jest gorsza, jest po prostu inna.
Ówczesna szkoła to także pochody pierwszomajowe oraz prace
w czynie społecznym, takie jak wykopki czy sadzenie lasu.
Jak wspomina Pan te chwile?
Jeśli chodzi o pochody czy prace społeczne, to podchodziliśmy do nich
z radością. Nie traktowaliśmy ich jak przymus, tylko okazję do wspólnych
spotkań. Wtedy nie myśleliśmy o ideologiach tym rządzących. To był sposób na chwilowe oderwanie się od nauki i szkolnych obowiązków. Jeśli chodzi
o prace społeczne, to teraz, gdy widzimy wysokie drzewa w lasach, przypominamy sobie o tym, że sami je sadziliśmy. To daje ogromną satysfakcję. Z kolei z mundurkami nie mieliśmy jak dyskutować. Mundurki, noszenie beretów czy herbów „LO Milicz” na rękawie to był rygor, ale do przyjęcia.
Czy mógłby Pan powiedzieć, co najbardziej zapadło Panu w pamięć
z czasów swojej edukacji w I LO?
Na pewno dobra i przyjazna atmosfera, zarówno wśród uczniów, jak
i nauczycieli. Zresztą skoro dzisiaj rozmawiamy, to mówię o swojej szkole.
Podobnie koleżanki i koledzy, z którymi się rokrocznie spotykamy. To
było nasze Zielone Liceum. Mile wspominam też popołudniowe spotkania
w szkolnej świetlicy czy wspólne wypady do kina Capitol.
Rozmawiał Sebastian Stelmach
Źródło: publikacja Moje Zielone Liceum
Aktorka, pedagog, absolwentka I LO (rocznik 2000) i krakowskiej PWST – specjalizacja wokalno-estradowa (2006). Po studiach grała w krakowskich teatrach, w tym w Łaźni Nowej, w Warszawie związana m.in. z teatrem Rampa, obecnie współpracuje z Teatrem Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Jest laureatką i finalistką wielu festiwali
i przeglądów, w tym m.in. Zamkowych Spotkań w Olsztynie, „Pamiętajmy o Osieckiej”, FAMY w Świnoujściu, Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie, Festiwalu im. Marka Grechuty „Korowód” w Krakowie, OPPA w Warszawie, Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenki Studenckiej „Łykend”. Na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu dwukrotnie otrzymała nagrodę Tukan OFF. W 2019 wydała pierwszą autorską płytę pt. „Lubczyk”. Oto, co powiedziała o Zielonym Liceum w wywiadzie w 2012 r.
Jesteś absolwentką Zielonego Liceum. Jak wspominasz swój czas
spędzony w tej szkole?
Moje cztery lata w Zielonym Liceum to bardzo silne i ważne wspomnienie. Trafiłam na świetną klasę, bardzo sympatycznych ludzi, z którymi
dobrze się rozumiałam i za którymi tęsknię. Szkoda, że tak się porozjeżdżaliśmy po Polsce i świecie. Trzeba byłoby wreszcie się zobaczyć, chociaż pewnie nie wszyscy mogliby dotrzeć. Może w Boże Narodzenie?
Dobrze wspominam Duffa Johnstona, naszego native spikera. Bardzo
go lubiłam, a on interesował się sztuką, więc oprócz angielskiego mieliśmy
inny wspólny język. Kontaktowaliśmy się długo, jeszcze dwa lata temu pomagał mi szukać oryginału sztuki teatralnej Athola Fugarda, której
w Polsce nie sposób odnaleźć. Chyba muszę znów do niego napisać. Wszystkich zresztą nauczycieli wspominam bardzo dobrze i z sentymentem – pisałam kiedyś o tym w felietonie w „Głosie Milicza”: jak bezczelnie wykorzystywaliśmy dobroć i poczucie humoru prof. Süsser, kombinując, by nie pytała nas z polskiego (obchody Międzynarodowego Dnia Polonisty, petycje o litość po osiemnastce kolegi, wniesienie mnie przez kolegów na noszach do sali 13 grudnia i zarządzenie obchodów uroczystej rocznicy wprowadzenia stanu wojennego), moje ziewanie na fizyce u prof. Strzeleckiego i wieczne jego pobłażanie, oblewanie wodą wychodzących ze szkoły przez kolegów z klasy i czapki nakładane rzeźbie (mieliśmy salę nad głównym wyjściem). Profesor Świątkowska, nasza wychowawczyni, chyba nie miała z nami lekko…
Chciałoby się powiedzieć za wieszczem Staffem: „Bo coś w szaleństwie jest młodości wśród lotu skrzydeł, wichru szumu…”. Młodość to
magia. Czy jest w szkole jakieś miejsce szczególnie Ci bliskie, magiczne?
Zawsze miejscem magicznym będą dla mnie wszystkie biblioteki, więc
i nasza takim w mojej pamięci pozostanie. Ten ciemny korytarzyk do niej
prowadzący już był tajemniczy. Kocham naszą aulę i zakamarki jej niewielkich kulis – to wielka radość, że zakochali się też w nich moi warszawscy uczniowie, których przywiozłam w czerwcu już drugi raz, by zagrali swój spektakl. Kasztan obok boiska za szkołą oby rósł jak najdłużej. Miałam też kilka swoich niezłych kryjówek, ale nie powiem gdzie, niech to zostanie moją słodką tajemnicą.
Wiele osiągnęłaś w dziedzinie artystycznej. Czy już w liceum rozwijałaś swoje artystyczne pasje?
Tak, już w liceum zaczęłam jeździć na festiwale piosenki, przy fortepianie
wspierała mnie wówczas Aleksandra Dębska (w tym czasie Zakrzacka).
W klasie maturalnej wygrałam pierwszy ważny dla mnie festiwal. Zdaje się,
że dużo lekcji wtedy opuściłam… Dlatego bardzo dziękuję za wyrozumiałość profesorów.
Aktor to człowiek, który szczególnie mocno smakuje otaczającą go rzeczywistość, a już na pewno pamięta o swoich wrażeniach w kontaktach ze sztuką. Czy jakieś przeżycia artystyczne z czasów licealnych
szczególnie mocno utkwiły Ci w pamięci?
Pewnie! Kółko teatralne prowadzone przez Marka Lisa-Orłowskiego.
Pierwsze moje teatralne szlify, pierwsze spektakle: „Babalanga”
i „Romanca”. Matko, co to były wtedy za emocje! Marek zaprowadził mnie kiedyś na zaplecze teatru Współczesnego we Wrocławiu. To było przeżycie – zobaczyć scenę z drugiej strony.
W Szkole Teatralnej zetknęłaś się z wielkimi osobowościami
aktorskimi: Anna Polony, Jerzy Stuhr… Trudno pozostać obojętnym
wobec tak wielkich postaci. Co zadecydowało (lub kto), że będąc tu
w Miliczu, ucząc się w Zielonym Liceum, postanowiłaś zostać aktorką?
Zawsze podkreślam, że zawodu, do którego trzeba mieć powołanie
i predyspozycje, nie wybiera się, szczególnie w przypadku zawodów artystycznych. To zawód wybiera człowieka i tak właśnie aktorstwo upomniało się o mnie. Posłało po mnie delegację Szekspira, Słowackiego, Mickiewicza, Gombrowicza ze wszystkimi ich dziełami dramatycznymi, swoje zrobili Swinarski, Grotowski, Lupa, Jarzyna i ich spektakle, dobili mnie Kieślowski, Campion, Allen, Polański swoimi filmami. I już nie było odwrotu. Zostałam wzięta w słodki jasyr.
A potem, w 1998 r. dostałam drugą nagrodę w finale Ogólnopolskiego
Konkursu Recytatorskiego w kategorii teatru jednego aktora. Jurorki
(Agnieszka Warchulska i Aleksandra Konieczna) wzięły mnie wówczas na
rozmowę i gdy stałam blada i onieśmielona, zapytały, czy chcę zdawać do
szkoły teatralnej. Stanowczo to nakazały, a takie dodanie odwagi bardzo mi
wtedy było potrzebne.
Masz kontakt z młodzieżą, uczysz w XLVI LO w Warszawie.
Czy młodzi ludzie są tacy sami jak wtedy, gdy sama byłaś uczennicą?
Z jednej strony tak – patrzę na nich i przypominam sobie te wszystkie
zakochania, to roztargnienie, epokę odkrywania przywilejów dorosłości,
z czego po osiemnastych urodzinach z dziką zapalczywością się korzysta.
To mnie rozczula i nie pozwala „zapomnieć wołu, jak cielęciem był”.
Z drugiej strony – dobrodziejstwo Internetu zaczyna być przekleństwem.
To bardzo wygodne usiąść przed komputerem i zamiast przeczytać najpiękniejszy list miłosny świata (Tatiany do Oniegina: „Piszę do pana – trzebaż więcej? Na jakież słowa się odważę?…”), można ogłupiać się sformułowaniami na temat pięknej dziewczyny, że „fajna laska z ryja”. Zamiast zorganizować sobie klasowe ognisko, tak jak my mieliśmy w zwyczaju (och, działka sióstr Wesołowskich!), siedzi się na czacie. Bo niby jak pielęgnować przyjaźnie, gdy nie patrzy się sobie w oczy, tylko na dodane przez kolegę zdjęcie na Facebooku. Oczywiście nie wszystkich to dotyczy, ale coraz mniej jest młodych ludzi, którzy z własnej woli sięgają po Dostojewskiego.
Możesz pochwalić się już pewnym dorobkiem artystycznym. Ostatni występ w auli I LO w „Vademecum petenta” Wittlina dał nam okazję,
by podziwiać Twój talent na żywo. Jakie są Twoje plany artystyczne na
najbliższą przyszłość? Czy można Cię gdzieś zobaczyć?
Wraz z Fundacją Centrala 71 zamierzamy kontynuować pracę
w krakowskim teatrze „Łaźnia Nowa”. Gramy tam „Matkę Gyubala Wahazara” (wg Witkacego), zwycięskie przedstawienie z Przeglądu Piosenki Aktorskiej. W listopadzie wezmę też udział w jubileuszowym koncercie Ogólnopolskiego Przeglądu Piosenki Autorskiej OPPA w studiu Polskiego Radia im. W. Lutosławskiego, choć częściej gram raczej kameralne koncerty. A plany? Zaczynam współpracę z wrocławskimi muzykami, więc z koncertami będzie nam pewnie trochę bliżej do Milicza. Chciałabym przygotować z nimi program kolęd jazzowych na początek. I jak tylko Justyna Kowalska (reżyserka) wróci ze stypendium zza oceanu, zamierzam namówić ją na realizację następnego „Vademecum” – Wittlin napisał ich dwadzieścia!
Co chciałabyś przekazać dzisiejszym uczniom naszego licem,
którzy pewnie marzą o tym, by ich życie nie było tuzinkowe.
Po pierwsze: wierzcie w siebie, choćby każdy bałwan świata próbował
wmówić Wam, że jesteście nic nie warci. Po drugie: jesteście młodzi, więc
ufnie patrzcie w przyszłość, ale „nie depczcie przeszłości ołtarzy”, bo wszystko, co mamy, pochodzi od tych, którzy byli przed nami. Po trzecie: jeśli jest w Was pasja, nawet najbardziej oryginalna, róbcie wszystko, żeby ją realizować, nawet wówczas, gdy jakiś człowiek obraża kogoś, mówiąc na przykład: „Ten głupek bawi się w przebieranki, gania w zbroi, macha mieczem”. On nie wie po prostu, że z pasjonata rycerstwa wyrosnąć może wybitny mediewista. Po czwarte: nie Wikipedia, tylko encyklopedia
i słowniki PWN. Raczej nie wierzyłabym anonimowemu internaucie w jego rzetelność i kompetencje, zupełnie jak nie polecałabym korzystania z linku, pod którym Małgorzata Wojciechowska wyjaśnia istotę zasady zachowania pędu – pała murowana! Po piąte: Internet jest przydatny, ale kumpel jest fajniejszy na żywo. I po szóste: czytajcie. Będziecie pięknie mówić, pisać, będziecie wrażliwsi, bogatsi, będzie Wam łatwiej porozumiewać się z innymi i łatwiej innych zrozumieć, mając możliwość poznania tajemnic bohaterów książek. Jak mówi Umberto Eco – czytając książki, żyjesz podwójnie. Obejrzyjcie dostępny na YouTube oscarowy film animowany „The Fantastic Flying Books f Mr. Morris Lessmore”, a zrozumiecie, o co mi chodzi. Czytajcie książki – będziecie mądrzy. I nie gniewajcie się, że zrzędzę jak stara profesorka przy katedrze…
Rozmawiała Alicja Süsser
Źródło: publikacja Moje Zielone Liceum
Aktor filmowy i teatralny, reżyser, scenarzysta i producent. Urodzony w 1969 roku w Miliczu, maturę w I LO zdał w 1988 r., a w 1992 r. ukończył PWST w Krakowie. W 1991 r. na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni otrzymał nagrodę za pierwszoplanową rolę męską w filmie Nad rzeką, której nie ma. W 1995 r. uhonorowany nagrodą im. Zbyszka Cybulskiego. W 1993 i 1994 r. nagrodzony Telekamerą w kategorii Aktor za rolę Piotra Gawryły w serialu Na dobre i na złe. Stworzył ciekawe kreacje w filmach: Kawalerskie życie na obczyźnie (1992), Pożegnanie z Marią (1993), Nocne graffiti (1996), w serialu Dom (1996-2000) czy w filmie 1920. Wojna i miłość (2010). Obecnie można oglądać go na ekranie w popularnym serialu Leśniczówka.
Oto, co powiedział o dawnej Szkole w krótkim wywiadzie w 2012 roku:
Czy nauka w I LO miała jakikolwiek wpływ na decyzję o wyborze
szkoły teatralnej i Pana aktorskiej kariery? Jak Pan wspomina tamten
okres w swoim życiu?
Liceum Ogólnokształcące w Miliczu wspominam zawsze jak najlepiej
– to jeden z najszczęśliwszych okresów w moim życiu. Osoby, które spotkałem w tamtym czasie, miały na mnie i moje życiowe wybory ogromny, bardzo pozytywny wpływ. Mam na myśli głównie przyjaźnie
z tamtego okresu – to one mnie ukształtowały.
Oczywiście trudno dziś wymieniać nazwiska kolegów i przyjaciół z liceum, bo byłoby ich bardzo dużo. Często były to naprawdę wielkie przyjaźnie
i bardzo ubolewam, że się urwały. Z perspektywy lat i doświadczeń mogę
z całą pewnością powiedzieć, że byli i na pewno są to wyjątkowi ludzie. Niestety, nie utrzymuję już dziś żadnych kontaktów ze szkolnymi kolegami z LO. W mniejszym stopniu na wybór mojej życiowej drogi mieli wpływ pedagodzy. Z całym szacunkiem dla nauczycieli, nigdy nie lubiłem szkoły w klasycznym rozumieniu, preferowałem raczej to, co działo się między zajęciami lub po nich. Do dziś nie wiem, jakim cudem na maturze zdałem matematykę, i na zawsze pozostanie to dla mnie wielką zagadką. Pamiętam jednak, że byłem supergrzecznym uczniem, zwłaszcza jeśli brać pod uwagę dzisiejsze standardy zachowań młodzieży.
Gdy tak patrzę wstecz, trudno mi powiedzieć, czy już w czasach liceum zdawałem sobie sprawę z tego, jaką wybiorę drogę życiową. Mój aktorski talent, jeśli rzeczywiście takowy posiadam, objawił się zupełnie niespodziewanie dla mnie samego, nie wiadomo dlaczego i kiedy. Czyli jednym słowem: przeznaczenie. Czasy I LO w Miliczu natomiast kojarzą mi się głównie z radykalną zmianą sposobu myślenia o życiu i o planach na nie. To naprawdę był prawdziwy przełom. Dlatego zawsze chętnie wracam myślami do tamtych czasów, a większość wspomnień to wspomnienia bardzo miłe.
Niestety, dzisiaj bardzo rzadko przyjeżdżam do Milicza, głównie po to, by
odwiedzić moją mamę. Cóż, moja praca zawodowa pochłania bardzo dużo
czasu i dlatego nie jestem w rodzinnym mieście tak często, jakbym chciał.
Rozmawiała
Małgorzata Czapczyńska
Źródło: publikacja Moje Zielone Liceum
Zdjęcie wykonano na wycieczce klasowej wiosną 1968 roku pod pomnikiem A. Fredry na wrocławskim Rynku.
Zdjęcie wykonano wiosną 1968 roku podczas wycieczki do Wrocławia przed wejściem na Cmentarz Żołnierzy Radzieckich.
Zdjęcie zrobiono z okazji wygranej klasy I c we współzawodnictwie międzyklasowym w nauce i zachowaniu – klasa otrzymała w nagrodę przechodni proporzec. Wychowawczynią I c była prof. Marta Krajewska.
Urodzony w 1933 roku w Pudliszkach, jeszcze przed wojną przeniósł się z rodziną do Szkaradowa, gdzie rodzice – nauczyciele – po wojnie zorganizowali szkołę podstawową. Do Zielonego Liceum uczęszczał w latach 1947-51 w Miliczu, gdzie zrodziła się jego miłość do ornitologii.
Po maturze ukończył studia biologiczne na Uniwersytecie w Gdańsku., ale po roku przeniósł się na Uniwersytet Warszawski, gdzie ukończył studia i rozpoczął prace naukową. Habilitował się z zakresu zoologii i do połowy lat 70. pełnił funkcje docenta na Uniwersytecie Warszawskim. Po wyjeździe do ówczesnego RFN został pracownikiem Federalnego Instytutu Ochrony Przyrody i Ekologii Zwierząt RFN, zrobił międzynarodową karierę naukową, zajmował się problematyką zagrożonych gatunków i międzynarodową ochroną przyrody.
Eugeniusz Nowak jest autorem wielu publikacji, m.in. wydanych w Polsce „Zwierzęta w ekspansji”, Warszawa 1974, „Ludzie nauki w czasach najtrudniejszych”, Poznań 2013, „Ptaki Śląska” 1919 (współautor) oraz wydanej na Zachodzie „Biologists in the Age of Totalitarianism”.
Książka „Ludzie nauki w czasach najtrudniejszych poświęcona jest wpływowi polityki na życie i pracę przyrodników różnych narodowości, żyjących w XX wieku w krajach pod rządami totalitarnymi. Pokazuje, jak wielki, często zgubny wpływ na rozwój nauki wywierać może sytuacja polityczna, oraz jak wielka bywa siła ludzkiego charakteru, która pozwala ocalić osiągnięcia nauki od całkowitego zniszczenia, mimo ekstremalnych okoliczności. Przed polskim, poszerzonym wydaniem, książka ukazała się w Niemczech i Rosji. Polskie wydanie to kilkadziesiąt barwnych historii – od laureatów Nagrody Nobla po zwykłych obserwatorów ptaków.
Poniżej skan artykułu pt. „Ptasznik znad Renu”, jaki o tym wybitnym absolwencie ukazał się w miesięczniku „Perspektywy w 1987 roku.
Źródło: kronika I LO.