Kategoria

Wywiady

w Wywiady

Wywiad z… samym sobą

Nazywam się Andrzej Seredyński i jestem absolwentem I LO z 1997 roku. Mam trójkę rodzeństwa, najstarszego brata, który był absolwentem „Zielonego” w 1984 roku, czyli jeszcze można powiedzieć „za komuny”, do czego będę nawiązywać, ponieważ przeprowadziłem z nim rozmowę na temat wspomnień z Liceum. Drugi brat był absolwentem naszego LO również w czasach przed transformacją, czyli w 1989 roku. Ja zostałem absolwentem w 1997 roku, a nasza młodsza siostra w 1999 roku.
W budynku „Zielonego Liceum” funkcjonowało jakiś czas Liceum Medyczne, gdzie uczyły się zawodu przyszłe pielęgniarki, a gdzie jeden
z przedmiotów wykładał nasz ojciec Roman Seredyński, który był psychologiem klinicznym i biegłym sądowym z zakresu psychologii. Nasza rodzina była prawie w całości związana z I LO w Miliczu na przestrzeni blisko 20 lat… Po tym krótkim wstępie, chciałbym odpowiedzieć na kilka zadanych sobie pytań oraz nawiązać do informacji  wspomnieniowych
z I LO uzyskanych od mojego najstarszego brata…

Dlaczego I LO ?

– Wybór był dość oczywisty. Bracia nie mieli innej możliwości, bo
w powiecie funkcjonowało jedno liceum, ale przez lata ich zadowolenia
i satysfakcji z nauki w „Zielonym LO” panowała opinia, że jeśli szkoła średnia, to tylko w Zielonym. Wiązało się to z formalnościami, które trzeba było spełnić, aby się dostać do wymarzonej klasy w wymarzonym LO.
W powiecie i w środowisku rówieśników powiedzenie,  „chodzę do Zielonego Liceum”, dawało powód do dumy.

Klasa profilowa – ekologiczna. Dlaczego ?

– Przy naborze naszego rocznika w 1993 roku, utworzono pierwszy raz dwie klasy profilowe: tzw. profil menadżerski i ekologiczny. Ponieważ dalszą edukację na studiach, chciałem pierwotnie związać z biologią i chemią, więc wybór padł na klasę ekologiczną. Była to nowość na tamte czasy, pierwszy raz usłyszeliśmy o aspektach ekologii i dbaniu o środowisko.
Były prowadzone w tym kierunku dodatkowe zajęcia. Marzenie się spełniło
i dostałem się do tej profilowanej klasy. Pochodziłem z Krośnic podobnie jak kilka koleżanek i powiem szczerze, że początki były troszkę trudne, bo spotkaliśmy się z dziwnym na początku odbiorem ze strony kolegów
i koleżanek z Milicza. Wytykano nam wiejskie pochodzenie  i w dodatku
z miejscowości, w której był… szpital psychiatryczny. Docieranie trwało kilka tygodni,  ale przekonali się, że jesteśmy całkiem normalni i już ten temat nie powracał J.  Dzięki nowości, jaką była klasa profilowa – ekologiczna, zajęcia były rozszerzone, prowadzone w nowy, ciekawy sposób.  Wiązało się to także z wycieczkami np. do oczyszczalni ścieków,
czy w urokliwe miejsca Doliny Baryczy.

Kadra nauczycielska, jakie wrażenia ?

– Rozpoczeliśmy naukę w 1993 roku, a mój nastarszy brat, z którym rozmawiałem, zaczął we wrześniu 1980 roku, czyli dzień po podpisaniu porozumień sierpniowych, dwa różne światy, dwie różne rzeczywistości. Mimo tak dużej różnicy wieku między nami, miałem przyjemność i również wątpliwą przyjemność, spotkać niektórych nauczycieli tych, których spotkali również mój najstarszy i drugi brat.

Powiem szczerze, bywało różnie. Dało się odczuć, czy moi bracia byli lubiani, czy nie byli, przez danego nauczyciela. Niektóre lekcje i przedmioty, trzeba jasno powiedzieć, można uznać za stracone, bo merytorycznej wartości nie za dużo wnosiły, a przysparzały tylko ogromnej ilości, niespotykanego dotychczas stresu i strachu. Pozytywny jedyny aspekt tego stanu był taki, że człowiek nauczył się radzić sobie ze stresem no i… np. nauczył się często i dobrze „myć ręce”, co dzisiaj w dobie pandemii okazało się bardzo potrzebne J. Brat najstarszy bardzo cenił sobie poziom nauki matematyki, co pozwoliło mu bez problemu dostać się na Politechnikę Wrocławską. Ja również miałem szczęście do matematyki, ale nie tylko.

Kolejnym ciekawym wspomnieniem są lekcje historii. Mimo że od transformacji minęło 4 lata, to oficjalnie o napaści ZSRR na Polskę
17 września 1939 roku usłyszałem właśnie na lekcjach historii w I LO. Oczywiście dowiedziałem się o tym wcześniej, w trakcie cichych lekcji historii w domu rodzinnym od ojca, ale uprzedzał, żebym w „podstawówce” za czasów komuny o tym nie rozmawiał. Różnic było więcej, brat wspomina, że był zmuszany przez niektórych nauczycieli do udziału
w pochodach pierwszomajowych, ale przez 4 lata nauki w LO na żadnym nie był obecny, co niestety odbiło się na traktowaniu go przez niektórych nauczycieli (on to dzisiaj nazywa gnębieniem). 

Ja i moja siostra już tego problemu nie mieliśmy. W ogóle, jak teraz sobie przypominam, nie kojarzę i naprawdę nie spotkałem się z agitacją polityczną lub okazywaniem preferencji politycznych przez nauczycieli,
ale w latach 1993-1997 raczej jeszcze wszyscy grali do jednej wspólnej bramki o nazwie „wolność”. Niestety dzisiaj, będąc ojcem 14-letniej córki, muszę stwierdzić, że takie zachowania znowu mają miejsce. Dużą radością po przyjściu do LO była informacja, że nie będzie nauki języka rosyjskiego… Według mojego brata był to najbardziej stresujący przedmiot za jego czasów w LO!

Reasumując, tak jak to jest  i dzisiaj w każdym zawodzie, była kadra z powołania pod każdym względem oraz na szczęście nieliczne przypadki straconego czasu i nerwów.

Wesoła historia… jakoś szybko zdobyłem zaufanie wśród niektórych nauczycieli, do tego stopnia,  że dane mi było odnosić dziennik klasowy do pokoju nauczycielskiego po lekcjach i… starałem się jak mogłem, aby tego zaufania nie nadużywać.

Wychowawca, kim tak faktycznie był ?

– Dobrze, że oddzielny punkt mogę poświęcić wychowawcy. Ciężko pisać bez emocji, mimo że minęło 23 lata. Jako klasa mieliśmy ogromne szczęście, że trafiliśmy na „Panią Profesor” [Małgorzatę Posacką – przyp. redakcji], która była także naszą nauczycielką języka polskiego. Była młoda i piękna, ale przede wszystkim wyjątkowa jako wychowawca i nauczyciel. Krążyła wśród naszego rocznika niepisana opinia, że klasa IB, trafiła najlepiej jak mogła z wychowawcą. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, bo przekonywaliśmy się o tym z czasem…

Pierwszy raz otworzyły mi się oczy na lekcjach polskiego, jak nauczyciel pyta się mnie nie o to, co autor wiersza czy powieści miał na myśli w danym fragmencie utworu, ale pyta się mnie jak JA to rozumiem i co to dla mnie oznacza ? Nauczyciel, który wychodził jako nieliczny zza biurka i uczestniczył w dialogu wśród nas na środku klasy, a nie w monologu za biurkiem. Minęło 23 lata i nikomu nie muszę słodzić, ale znów chcę nawiązać do mojej córki, gdzie marzyłoby mi się mieć takich nauczycieli dla niej.

Jako wychowawca też była bardzo zaangażowana. Wiele rozmów na forum klasy na poważne i mniej poważne tematy, ale również wiele rozmów indywidualnych, jeśli ktoś z nas miał problem i potrzebę rozmowy. Regularne wyjazdy po raz pierwszy do różnych teatrów we Wrocławiu, niespotykane dzisiaj w szkole mojego dziecka, która teatry ma pod nosem.

Mieliśmy coroczne kilkudniowe wycieczki, najczęściej w góry. Mogliśmy się poznać lepiej i tworzyliśmy zgraną klasę dzięki takim wydarzeniom. 

Doceniam szczególnie i pamiętam do dzisiaj wychowawcę i tych nauczycieli, których relacje z uczniem były na płaszczyźnie Człowiek Nauczyciel do Człowiek Uczeń. Dialog, a nie monolog. Niewiele się pamięta z materiału przedmiotów, ale pamięta się wkład w kształtowanie osobowości, naukę samodzielności, odpowiedzialności i przygotowanie do dorosłego życia, które dla jednych przyszło szybciej, a dla drugich nieco później, ale byliśmy na to w miarę przygotowani.

Jakie nowe doświadczenia życiowe zdobyłem w trakcie pobytu w LO ?

– W „Zielonym LO” dane mi było wyjeżdżać regularnie na kilkudniowe wycieczki z całą klasą w różne ciekawe miejsca. „Zielone LO” to także pierwsza miłość, pierwsze usłyszane i wypowiedziane „Kocham Cię”, pierwszy pocałunek, pierwsze całkiem udane randki… Oczywiście także pierwszy alkohol.  Ale wszystko z umiarem i bez złych konsekwencji. Przecież byliśmy pod dobrą opieką. Były także pierwsze prawdziwe wagary. Woleliśmy z kumplami iść korzystać i odkrywać uroki Doliny Baryczy, niż uczyć się „myć ręce…”. Nauczyliśmy się szybko radzić sobie ze stresem.
Gdy była zła pogoda i korzystanie z uroków przyrody było niemożliwe, to wykorzystywaliśmy zalety ogromnego budynku Liceum z mnóstwem zakamarków,  w których można było się spokojnie schować i przegadać cały dzień.

Matura, a w zasadzie dwie… 

– Zwieńczeniem nauki w LO była oczywiście matura, nauka i przygotowanie w ramach lekcji. Po godzinach zwykle wygrywały spotkania towarzyskie niż dodatkowe siedzenie nad książkami.  Przyszedł długi weekend majowy, który rozpoczął się 1 maja w czwartek. Ojciec zmotywował mnie rano, abym w końcu przysiadł do książek i powtórzył materiał do matury z języka polskiego, która przypadała na 6 maja. Niestety, nasza poranna rozmowa była ostatnią, bo popołudniu tego samego dnia nagle zmarł na zawał. I tyle było z powtarzania materiału… Wtedy ogromną rolę znowu odegrała moja wychowawczyni, która przeprowadziła mnie „za rękę” przez te kilka trudnych dni. Kilka jej rozmów ze mną, udział w pogrzebie
i ogromne wsparcie. Oczywiście przed egzaminem powiedziałem Pani Profesor, że mnie na maturze nie będzie i że podejdę za rok. Wtedy odbyła się poważna rozmowa, motywująca i optymistycznie mimo wszystko nastawiająca. Spowodowała, że pojawiłem się przed aulą na egzaminie
z języka polskiego. Pamiętam, jak szedł ze mną kolega z równoległej klasy
i tuż przed wejściem do LO powiedział, że nie idzie na maturę i nie podszedł do egzaminu. Korciło mnie, żeby pójść za nim, ale jednak wylądowałem w ławce na auli. Jedno jest pewne, nie byłoby mnie na tej maturze, gdyby nie rozmowy w te kilka dni od śmierci ojca do matury.
Za to przy każdej okazji jej dziękuję!

Znaczenie ?

– W kilku słowach, pewne jest, że czas i lata spędzone w LO wprowadzały mnie w dorosłość. Z perspektywy czasu i porównania, w zdecydowanej większości miałem szczęście do spotkanych tam ludzi, zarówno kolegów i koleżanek, jak i kadry pedagogicznej. Dzisiaj jako ojciec widzę, że nie jest to wcale takie proste i oczywiste. Dlatego wracam i będę wracać z miłymi myślami do spotkanych ludzi i do tamtego czasu…

Andrzej „Serek” Seredyński – II miejsce w konkursie Pokolenia Zielonego Liceum (kategoria Wywiad)

w Autorytety, Wywiady

Maksymilian Hanysz

Nauczyciel chemii w milickim Liceum w latach 1964-2006, wspominany przez wiele pokoleń uczniowskich. Oto, co powiedział o sobie i pracy
w I LO w wywiadzie z 2012 r.

Jak to się stało, że trafił Pan właśnie do Milicza i do Zielonego
Liceum?

Myśl zostania pedagogiem, nauczycielem, wykluła się w moim
przypadku w ostatnich klasach szkoły podstawowej. Po jej ukończeniu
w 1954 roku rozpocząłem naukę w Państwowym Liceum Pedagogicznym
im. Jana Amosa Komeńskiego w Lesznie. Maturę zdałem w 1959 roku,
następnie rozpocząłem studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku
na wydziale Matematyczno-Fizyczno-Chemicznym, kierunek chemia.
Po skończeniu przeze mnie trzeciego roku studiów zlikwidowano stypendia
państwowe i wprowadzono stypendia fundowane. Miałem wybór: Milicz
lub Lublin. Zdecydowałem się na Milicz, gdyż miasto to leży blisko mojej
rodzinnej miejscowości.

Po ukończeniu studiów w 1964 roku zostałem zatrudniony w I Liceum
Ogólnokształcącym w Miliczu jako nauczyciel chemii. Pamiętam pierwsze
spotkanie z dyrektorem Witoldem Krzyworączką, człowiekiem pełnym
dobroci i życzliwości dla uczniów i nauczycieli, starannie i wszechstronnie
wykształconym, o ogromnej kulturze osobistej. Odwiedzam często jego
grób, gdyż żyje on w mojej pamięci i sercu.


Czy pamięta Pan swój pierwszy dzień w pracy, pierwszych uczniów
i kolegów – nauczycieli?


Tak, bardzo dobrze pamiętam. Jako że ukończyłem uczelnię przygotowująca studentów do zawodu nauczycielskiego, czułem ciężar odpowiedzialności. W czasie studiów wpajano nam, że nie ma piękniejszego zawodu ponad zawód nauczyciela, który rozumie swoje powołanie. 1 września 1964 roku to pierwszy dzień mojej pracy, dzień pełen niepokoju i obaw. Przedstawiłem się klasom, omówiłem sprawy organizacyjne, przedstawiłem program nauczania, system wymagań oraz sposoby przyswajania materiału. Nazwiska moich pierwszych uczniów to: Adam Aleksandrowicz, Piotr Dębski, Maria Klejewska, Halina Kołodziejska, Jan Kwiecień, Józef Rosowski, Elżbieta Suchorowska, Kazimierz Wiśniewski, Elżbieta Feliszchowska, Bożena Romańczyk, Marian Stryjski, August Chałupa, Janusz Ziajka, Ewa Jańczak, Zofia Musialska, Waldemar Wencek. Nazwiska pierwszych kolegów – nauczycieli: Witold Krzyworączka, Kazimierz Grabarczuk – nauczyciel matematyki, Tadeusz
Pasierb – nauczyciel fizyki, Adam Najsarek – nauczyciel j. polskiego, Zygmunt Klanowski – nauczyciel historii, Bronisława Kubów – nauczycielka biologii, Helena Haas – nauczycielka geografii, Janina Mażewska – nauczycielka historii, Łucja Skibińska – nauczycielka matematyki, Wojciech Światłowicz – nauczyciel j. polskiego, Bonifacy Możdżyński – nauczyciel przysposobienia obronnego, Bronisława Solińska – nauczycielka j. polskiego, Tadeusz Kiełbiński – nauczyciel matematyki, Daniela Erd – nauczycielka historii, Mieczysław Tomaszewski – nauczyciel fizyki, Roman Brzuszek – nauczyciel j. rosyjskiego.


Zawsze był Pan bardzo wymagającym nauczycielem. Wielu
uczniów dzięki Panu dostało się na wymarzone studia, zdobywało
laury w olimpiadach przedmiotowych i są za to Panu bardzo wdzięczni.
Są też i tacy, którym chemia pewnie do dziś śni się po nocach. Czy przez
te wszystkie lata mógł Pan znaleźć grupę uczniów zainteresowanych
przedmiotem, z którymi dało się współpracować? Kogo szczególnie Pan
wspomina?


Tak, rzeczywiście byłem nauczycielem wymagającym, ale przede wszystkim stawiałem sobie wysokie wymagania. Poprzez przystępne przekazywanie wiedzy teoretycznej i praktycznej uczniowie widzieli sens jej zdobywania. Praca odbywała się nie tylko na lekcjach, ale także na zajęciach popołudniowych, takich jak kółko rozwiązywania zadań rachunkowych, koło laboratoryjne, sesje popularnonaukowe. Uczniowie brali także udział w olimpiadach chemicznych. Do moich wybitnych uczniów zaliczam Piotra Raubo, Marcina Staniewskiego, Macieja Fiuka, Małgorzatę Nowostawską. Wielu uczniów dostało się na wybrane przez siebie kierunki studiów. Stu ośmiu moich uczniów ukończyło studia medyczne. Efekt mojej pracy to dobrze zdawane egzaminy maturalne. Miałem bardzo dobry kontakt z młodzieżą, w mojej pamięci jest wielu moich absolwentów. Nie sposób wymienić wszystkich, oto niektórzy z nich: Grażyna Kurzawka – obecnie magister farmacji, Teresa Nęcka – lekarz laryngolog, Jerzy Juchnowski – profesor politologii, Małgorzata Wojtkiewicz – lekarz stomatolog, Zbigniew Ziajka – przedsiębiorca budowy dróg, Andrzej Cierniewski – piosenkarz, Maria Lorenz – magister farmacji, Grażyna Nowak – lekarz pracujący w szpitalu w Miliczu, Sławomir Stojewski – lekarz pracujący w Krotoszynie, Józef Lorenz – magister farmacji, Marek Kiełbiński – doktor medycyny, hematolog,
Dariusz Kałka – doktor medycyny, Maciej Fiuk– lekarz stomatolog, Agnieszka Wydra – lekarz stomatolog, Robert Zimoch – lekarz medycyny, Adam Jaskulski – lekarz rodzinny.


Przez wiele lat w Zielonym Liceum prowadził Pan spółdzielnię
uczniowską „Zaranie”, funkcjonującą przez ostatnie 2 lata pod nazwą
„Grosik”. Czy był to Pana pomysł?


Na prośbę dyrektora Adama Najsarka 1 września 1968 roku podjąłem się
sprawowania opieki nad prowadzeniem spółdzielni uczniowskiej. Wcześniej pracę tę wykonywała pani prof. Łucja Skibińska. Spółdzielnia uczniowska to głównie sklepik, w którym młodzież zaopatrywała się w artykuły szkolne, słodkie bułki, napoje chłodzące oraz herbatę i mleko. W ramach swoich obowiązków organizowałem kursy prowadzenia odpowiednich ksiąg: księga kasowa, sklepowa i księga różnych, by poprawnie prowadzić i rozliczać sklep. W ostatnim dniu każdego miesiąca był przeprowadzany remanent. Zarobione pieniądze, wprawdzie niewielkie, były przeznaczane na dofinansowanie
wycieczek. Prace w spółdzielni uczniowskiej wykonywałem przez 30 lat, do
31 grudnia 1999 r.


Stał się Pan również organizatorem wycieczek i zimowisk,
a klasy, których był Pan wychowawcą, zawsze mogły liczyć na wiele
atrakcji pozalekcyjnych. Jak Pan wspomina te wycieczki i swoich
wychowanków?


W latach 1969–1971 prowadziłem obozy wędrowne po ziemi dolnośląskiej. Zapamiętałem nazwiska takich uczniów jak: Krystyna Dobrzańska,
Krystyna Siekierska, Anna Tecław. W latach 1978–1982 prowadziłem zimowiska w Jeleniej Górze, Karpaczu i Zachełmiu koło Jeleniej Góry. Był to dla młodzieży aktywny wypoczynek: zabawy na śniegu, wycieczki na Chojnik i Śnieżkę, zwiedzanie Sobieszowa, Szklarskiej Poręby, Karpacza, Jeleniej Góry, Przesieki i Podgórzyna. W czasie deszczu odbywały się dyskoteki. Jako wychowawca klas organizowałem wycieczki do Warszawy, w Bieszczady, w Kotlinę Kłodzką, a także do teatrów, filharmonii i opery. Bardzo dobrze pamiętam biwak w Gołuchowie w 1983 r. Moi ówcześni uczniowie to Robert Seifert, Jarosław Oćwieja, Sławomir Strzelecki, Damian Stachowiak i Grzegorz Dorosz. Byli to uczniowie klasy 4c, klasy biologiczno-chemicznej i matematyczno-fizycznej.


Czy nadal utrzymuje Pan kontakty z uczniami i dawnymi kolegami
z pracy?

Utrzymuję stały kontakt z moją byłą uczennicą Teresą Jaworską, obecnie
Chałupa, która zdawała maturę w 1974 roku. Obecnie mieszka z całą rodziną w Australii, ukończyła anglistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. Utrzymuję także kontakt z Jerzym Juchnowskim, który zdawał maturę w 1969 roku, obecnie profesorem na Uniwersytecie Wrocławskim, z Robertem Seifertem, który zdawał maturę w 1986 roku, obecnie lekarz urologiem w Ząbkowicach Śl., ze Sławomirem Strzeleckim (matura 1986), obecnie dyrektor I LO w Miliczu, z Józefem Rosowskim (matura 1965), chirurgiem z Milicza, z Markiem Kiełbińskim (matura 1983), obecnie doktorem medycyny, hematologiem, Krzysztofem Kamalskim (matura 1976), który jest cenionym adwokatem we Wrocławiu i Warszawie, z Adamem Jaskulskim (matura 1985), obecnie moim lekarzem rodzinnym, z Robertem Zimochem (matura 1987), obecnie lekarzem w Miliczu. Otrzymuję przez cały czas kartki z różnymi pozdrowieniami, jak np. od Ludmiły Zań (matura 1991): „Profesora nigdy nie zapomnę, gdyż tak mądrych i fajnych ludzi się nie zapomina”. Przemek Tomaszewski (matura 1991) pisze: „Niezapomnianemu profesorowi jeszcze wielu pokoleń naukowców rzeźbionych codzienną praca w gabinecie chemicznym”. Agnieszka
Wasyliszczak i Magda Wydra w 1991 roku – kartka z Taizé: „W ciemności
idziemy, w ciemności, do źródła Twojego życia, tylko pragnienie jest światłem”. Cezary Tajer, kartka z 1994 r.: „Składam podziękowania za kilka lat bardzo dobrze prowadzonych lekcji chemii, za należyte traktowanie uczniów oraz niewątpliwy talent pedagogiczny. Dziewczyny z klasy 4b, kartka z 1997 roku: „Pragniemy życzyć Panu dużo wytrwałości i hartu ducha, potrzebnych do pomyślnego wykonywania licznych obowiązków. Życzymy, by Pan Bóg obdarzał Pana profesora licznymi łaskami i pozwolił jak najdłużej cieszyć się pełnią życia”.

Jak tak pracowity i obowiązkowy człowiek jak Pan zorganizował sobie czas na emeryturze?

Prawdziwe szczęście polega na zapewnieniu go innym. Zatem jestem
człowiekiem prawdziwie szczęśliwym. Będąc na emeryturze, mam również kontakt z moimi dawnymi kolegami z pracy: z Adamem Najsarkiem,
Romanem Brzuszkiem, Tadeuszem Szypą, Tadeuszem Kiełbińskim, Bronisławą Solińską, Sławomirem Strzeleckim. Liceum Ogólnokształcące
w Miliczu było jedynym moim zakładem pracy, w którym przepracowałem
42 lata, do 31 sierpnia 2006 roku. Od czasu do czasu spotykamy się z kolegami, organizujemy sobie wycieczki rowerowe i spacery, podziwiając piękną polską przyrodę. Mam także kontakt z obecną młodzieżą LO.
W moim mieszkaniu od czasu do czasu prowadzę dyskusje z obecnymi uczniami milickich szkół na tematy chemiczno-ekologiczne.

Rozmawiała Magdalena Fortuniak

Źródło: publikacja Moje Zielone Liceum

w Absolwenci, Lata 50. XX w., Wywiady

Aleksander Kowalski

Właściciel Gospodarstwa Rybackiego Milicz i Ostoi Konika Polskiego. Społecznik, wieloletni prezes Stowarzyszenia na rzecz Rozwoju Doliny Baryczy i przez kilka kadencji przewodniczący Rady Nadzorczej Banku Spółdzielczego w Miliczu. Tak wspomina Zieloną Szkołę w wywiadzie
z 2012 roku.

Swoją edukację w szkole średniej rozpoczął Pan w 1951 r. Dlaczego
wybrał Pan I LO w Miliczu?


Do Milicza przyjechałem z Gostynia wraz z rodziną zaraz po wojnie,
w 1945 r. Choć naukę rozpocząłem w rodzinnym mieście, to kontynuowałem ją w Szkole Podstawowej nr 1. Następne lata, klasy od 5. do 7., w związku z reformą szkolnictwa spędziłem, ucząc się w „podstawówce” w budynku Zielonej Szkoły. Stąd decyzja o kontynuowaniu nauki
w I Liceum Ogólnokształcącym była rzeczą naturalną.


Kto był Pana wychowawcą i jak układała się współpraca między
uczniami a opiekunem waszej klasy?

Moim wychowawcą był nauczyciel wychowania fizycznego Antoni
Kaczmarek. Można powiedzieć, że na lepszego pedagoga nie mogliśmy trafić. Mówię o tym z pełnym przekonaniem, ponieważ popołudnia spędzaliśmy z koleżankami i kolegami na szkolnym boisku, gdzie bawiliśmy się, ale też trenowaliśmy. Boisko było miejscem, w którym cementowały się nasze przyjaźnie. Jak wiadomo, nie było w tych czasach komputerów, telewizji, więc życie na boisku szkolnym i w świetlicy wypełniło nasz wolny czas.
O tym, że nasza klasa była zgrana, świadczyć może też fakt, że rokrocznie spotykamy się na wspomnieniowych spotkaniach, odwiedzamy budynek szkoły, zwiedzamy okolicę. Rok temu spotkanie odbyło się w Miliczu,
na Ostoi, a w poprzednich latach m.in. we Wrocławiu i Polanicy Zdrój.
W tym roku nie udało nam się zebrać, gdyż trzy koleżanki miały
zaplanowane operacje i nie chcieliśmy ich ściągać. Żeby nie spotykać się bez nich, solidarnie zadecydowaliśmy o przełożeniu spotkania na przyszły rok.

Szlifowanie formy fizycznej także po lekcjach musiało zakończyć się
sportowymi sukcesami…


Oczywiście, że tak. Od wiosny do jesieni często uczestniczyliśmy
w zawodach lekkoatletycznych, reprezentowaliśmy szkołę, rywalizując
w rzutach dyskiem czy kulą. Pamiętam, że pewnego razu pojechaliśmy na
zawody do Wrocławia. Ja uczestniczyłem w nich jako zawodnik rezerwowy,
bo orłem w gimnastyce nie byłem. Tymczasem wystartowałem w zawodach
w „przyrządówce” i zająłem w nich pierwsze miejsce.
Ciekawostką jest fakt, że podczas tych zawodów rywalizowały również
drużyny piłkarzy ręcznych. W turnieju wygrali zawodnicy MKS-u Wałbrzych.
My nie rywalizowaliśmy, bo organizatorzy nie wiedzieli, że posiadamy
swoją drużynę. Ostatecznie pozwolono nam zagrać z drużyną wałbrzyską,
którą pokonaliśmy 13:1. W kolejnych latach drużyny z Milicza triumfowały
w zawodach rangi ogólnopolskiej.

Nauka jakich przedmiotów przychodziła Panu z łatwością, a do
których musiał się Pan solidnie przyłożyć?

Lubiłem i lubię do dziś historię oraz geografię, problemów nie miałem
też z językiem polskim. Z matematyki szło mi średnio, jednak na studiach
okazało się, że z Zielonego Liceum wyniosłem solidne podstawy, które
pomogły mi w dalszej edukacji.


Maturę zdawał Pan w 1955 r. Z jakim efektem?


Nieskromnie mówiąc – bardzo dobrze. Na egzaminie zdawałem sześć
przedmiotów: język polski, historię, WOP (wiedza o Polsce i świecie
współczesnym – przyp. aut.), matematykę, fizykę i chemię.

Czy ma Pan jakieś wspomnienia związane z egzaminem
maturalnym?


Na pewno jedną z ciekawostek jest moja rozmowa z prof. Hass,
która po egzaminie z historii stwierdziła, iż dobrze, że nie byłem doradcą
Hitlera. Wzięło się to stąd, że podczas egzaminu pokazałem błędy dowódców na frontach II wojny światowej. Warto zaznaczyć, że na poszczególne egzaminy szliśmy prosto z przyszkolnego boiska. Spędzaliśmy na nim wspólnie i bezstresowo czas przed oraz między egzaminami.

Kontynuował Pan naukę w…


Wyższej Szkole Rolniczej we Wrocławiu. Po maturze chciałem pójść
na geologię, ponieważ kusiły mnie perspektywy możliwych wyjazdów za
granicę. Niestety, z niektórymi uczniami – w tym ze mną – komisja przeprowadzała rozmowy. Gdy zapytano mnie o poglądy, odpowiedziałem łacińską sentencją „Carpe diem”. Członkowie komisji, słysząc to, odpowiedzieli: „Aha, karpie… no to zootechnika”. I tak wylądowałem na tym kierunku, choć w dalszym toku nauki wybrałem kierunek rybactwo. Swoją naukę zakończyłem w 1970 r., broniąc doktorat z rybactwa.

Po studiach przyszedł czas na pracę, a ta związana była z ziemią
milicką.Już w czasie studiów pracowałem w gospodarstwie rybackim

w Miliczu.


W grudniu 1963 r. rozpocząłem pracę w Powiatowej Radzie Narodowej,
w której zajmowałem się kwestiami rybackości. Byłem tam zastępcą
kierownika wydziału rolnictwa, później kierownikiem, aż do piastowania
funkcji zastępcy naczelnika powiatu. W 1974 r. powróciłem do pracy
w milickim kombinacie rybackim.

Praca związana z rybami zajęła lwią część Pana życia. Jednak
w pewnym momencie zapadła decyzja o utworzeniu gospodarstwa
rybackiego na Ostoi. Proszę przybliżyć historię tego miejsca.


Po zmianach ustrojowych i likwidacji kombinatu postanowiliśmy utworzyć spółkę MilRyb, która przetrwała 10 lat. W tzw. międzyczasie z pomocą
środków z Funduszu Ziemi wykupiłem grunty, które dawniej były nieużytkami i zarośniętymi polami. Po przejęciu ich na własność zagospodarowałem je i wybudowałem stawy o powierzchni 37 ha, jeśli liczyć lustro wody. W sumie jest to pięć stawów, z czego cztery noszą imiona żony, córki i wnuczek: Irena, Monika, Ewa i Julia. Piąty, najmniejszy staw nazywany jest Olek, chociaż ja nazywam go stawem końskim.
Po zagospodarowaniu stawów wróciłem do swojego hobby, jakimi były
konie. Od najmłodszych lat, jeszcze w czasach okupacji jeździłem konno, więc postanowiłem ściągnąć tutaj te zwierzęta. Żona wyraziła zgodę na jednego, lecz było mu w pojedynkę smutno i w sumie moja hodowla się powiększyła. Tak powstała jedna z pięciu w Europie hodowli koników polskich, która w tej chwili liczy około 60 zwierząt. Wcześniej było ich więcej, lecz odkąd zgłaszają się do mnie rodzice dzieci niepełnosprawnych
z całej Polski, chcący prowadzić hipoterapię dla swoich pociech, postanowiłem, że będę oddawać im te konie za darmo.

Niewątpliwie stał się Pan jedną z tych postaci w Miliczu, o których
można powiedzieć, że mają swoistą renomę. Większość mieszkańców
naszego miasta wie, kim jest Aleksander Kowalski. Natomiast ja
chciałbym dowiedzieć się, czy wśród koleżanek i kolegów z Pana klasy
i rocznika znajdują się inne równie wybitne osobistości?


Moim zdaniem każdy z nas osiągnął cele, jakie sobie wcześniej wyznaczył.
Dostaliśmy się na studia, rozjechaliśmy się po kraju. Chociażby mój brat –
Marian, z którym chodziłem do klasy, a który jest autorem blisko 70 książek.
Z mojego rocznika wywodzi się też wielu nauczycieli wychowania fizycznego czy trenerów sportowych. Nie chciałbym jednak wymieniać ich z nazwisk, by kogoś nie pominąć.

Jak dziś, ocenia Pan czasy swojej młodości? Czy istnieje różnica
pomiędzy ówczesną a obecną młodzieżą? Jeżeli tak, to czy jest ona
faktycznie tak duża?


W naszych czasach młodzież miała mniejsze wymagania, cieszyła się
drobiazgami. Nam wystarczyły „kićka” czy „bąk” do zabawy lub „cymbergaj” na przerwach – to były nasze gry i sposoby na spędzanie wolnego czasu. Z kolei w świetlicy bardzo chętnie grywaliśmy w szachy. Jeśli chodzi o sprawy wychowawcze, to ciężko nam było sobie wyobrazić sytuację, w której uczeń wychodzi ze szkoły i już na jej schodach odpala papierosa. Inaczej było też w relacjach z nauczycielami, którzy słysząc uczniowskie „dzień dobry”, odpowiadali, a teraz nie zawsze tak jest. Młodzież szanowała przechodzące z roku na rok podręczniki, zeszyty,
w których nie było pustych miejsc. Cóż, czasy się zmieniają, współczesna młodzież nie jest gorsza, jest po prostu inna.

Ówczesna szkoła to także pochody pierwszomajowe oraz prace
w czynie społecznym, takie jak wykopki czy sadzenie lasu.

Jak wspomina Pan te chwile?


Jeśli chodzi o pochody czy prace społeczne, to podchodziliśmy do nich
z radością. Nie traktowaliśmy ich jak przymus, tylko okazję do wspólnych
spotkań. Wtedy nie myśleliśmy o ideologiach tym rządzących. To był sposób na chwilowe oderwanie się od nauki i szkolnych obowiązków. Jeśli chodzi
o prace społeczne, to teraz, gdy widzimy wysokie drzewa w lasach, przypominamy sobie o tym, że sami je sadziliśmy. To daje ogromną satysfakcję. Z kolei z mundurkami nie mieliśmy jak dyskutować. Mundurki, noszenie beretów czy herbów „LO Milicz” na rękawie to był rygor, ale do przyjęcia.

Czy mógłby Pan powiedzieć, co najbardziej zapadło Panu w pamięć
z czasów swojej edukacji w I LO?


Na pewno dobra i przyjazna atmosfera, zarówno wśród uczniów, jak
i nauczycieli. Zresztą skoro dzisiaj rozmawiamy, to mówię o swojej szkole.
Podobnie koleżanki i koledzy, z którymi się rokrocznie spotykamy. To
było nasze Zielone Liceum. Mile wspominam też popołudniowe spotkania
w szkolnej świetlicy czy wspólne wypady do kina Capitol.

Rozmawiał Sebastian Stelmach

Źródło: publikacja Moje Zielone Liceum

w Absolwenci, Lata 90. XX w., Wywiady

Małgorzata Wojciechowska

Aktorka, pedagog, absolwentka I LO (rocznik 2000) i krakowskiej PWST – specjalizacja wokalno-estradowa (2006). Po studiach grała w krakowskich teatrach, w tym w Łaźni Nowej, w Warszawie związana m.in. z teatrem Rampa, obecnie współpracuje z Teatrem Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Jest laureatką i finalistką wielu festiwali
i przeglądów, w tym m.in. Zamkowych Spotkań w Olsztynie, „Pamiętajmy o Osieckiej”, FAMY w Świnoujściu, Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie, Festiwalu im. Marka Grechuty „Korowód” w Krakowie, OPPA w Warszawie, Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenki Studenckiej „Łykend”. Na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu dwukrotnie otrzymała nagrodę Tukan OFF. W 2019 wydała pierwszą autorską płytę pt. „Lubczyk”. Oto, co powiedziała o Zielonym Liceum w wywiadzie w 2012 r.

Jesteś absolwentką Zielonego Liceum. Jak wspominasz swój czas
spędzony w tej szkole?

Moje cztery lata w Zielonym Liceum to bardzo silne i ważne wspomnienie. Trafiłam na świetną klasę, bardzo sympatycznych ludzi, z którymi
dobrze się rozumiałam i za którymi tęsknię. Szkoda, że tak się porozjeżdżaliśmy po Polsce i świecie. Trzeba byłoby wreszcie się zobaczyć, chociaż pewnie nie wszyscy mogliby dotrzeć. Może w Boże Narodzenie?
Dobrze wspominam Duffa Johnstona, naszego native spikera. Bardzo
go lubiłam, a on interesował się sztuką, więc oprócz angielskiego mieliśmy
inny wspólny język. Kontaktowaliśmy się długo, jeszcze dwa lata temu pomagał mi szukać oryginału sztuki teatralnej Athola Fugarda, której
w Polsce nie sposób odnaleźć. Chyba muszę znów do niego napisać. Wszystkich zresztą nauczycieli wspominam bardzo dobrze i z sentymentem – pisałam kiedyś o tym w felietonie w „Głosie Milicza”: jak bezczelnie wykorzystywaliśmy dobroć i poczucie humoru prof. Süsser, kombinując, by nie pytała nas z polskiego (obchody Międzynarodowego Dnia Polonisty, petycje o litość po osiemnastce kolegi, wniesienie mnie przez kolegów na noszach do sali 13 grudnia i zarządzenie obchodów uroczystej rocznicy wprowadzenia stanu wojennego), moje ziewanie na fizyce u prof. Strzeleckiego i wieczne jego pobłażanie, oblewanie wodą wychodzących ze szkoły przez kolegów z klasy i czapki nakładane rzeźbie (mieliśmy salę nad głównym wyjściem). Profesor Świątkowska, nasza wychowawczyni, chyba nie miała z nami lekko…

Chciałoby się powiedzieć za wieszczem Staffem: „Bo coś w szaleństwie jest młodości wśród lotu skrzydeł, wichru szumu…”. Młodość to
magia. Czy jest w szkole jakieś miejsce szczególnie Ci bliskie, magiczne?

Zawsze miejscem magicznym będą dla mnie wszystkie biblioteki, więc
i nasza takim w mojej pamięci pozostanie. Ten ciemny korytarzyk do niej
prowadzący już był tajemniczy. Kocham naszą aulę i zakamarki jej niewielkich kulis – to wielka radość, że zakochali się też w nich moi warszawscy uczniowie, których przywiozłam w czerwcu już drugi raz, by zagrali swój spektakl. Kasztan obok boiska za szkołą oby rósł jak najdłużej. Miałam też kilka swoich niezłych kryjówek, ale nie powiem gdzie, niech to zostanie moją słodką tajemnicą.

Wiele osiągnęłaś w dziedzinie artystycznej. Czy już w liceum rozwijałaś swoje artystyczne pasje?


Tak, już w liceum zaczęłam jeździć na festiwale piosenki, przy fortepianie
wspierała mnie wówczas Aleksandra Dębska (w tym czasie Zakrzacka).
W klasie maturalnej wygrałam pierwszy ważny dla mnie festiwal. Zdaje się,
że dużo lekcji wtedy opuściłam… Dlatego bardzo dziękuję za wyrozumiałość profesorów.

Aktor to człowiek, który szczególnie mocno smakuje otaczającą go rzeczywistość, a już na pewno pamięta o swoich wrażeniach w kontaktach ze sztuką. Czy jakieś przeżycia artystyczne z czasów licealnych
szczególnie mocno utkwiły Ci w pamięci?

Pewnie! Kółko teatralne prowadzone przez Marka Lisa-Orłowskiego.
Pierwsze moje teatralne szlify, pierwsze spektakle: „Babalanga”
i „Romanca”. Matko, co to były wtedy za emocje! Marek zaprowadził mnie kiedyś na zaplecze teatru Współczesnego we Wrocławiu. To było przeżycie – zobaczyć scenę z drugiej strony.

W Szkole Teatralnej zetknęłaś się z wielkimi osobowościami
aktorskimi: Anna Polony, Jerzy Stuhr… Trudno pozostać obojętnym
wobec tak wielkich postaci. Co zadecydowało (lub kto), że będąc tu
w Miliczu, ucząc się w Zielonym Liceum, postanowiłaś zostać aktorką?

Zawsze podkreślam, że zawodu, do którego trzeba mieć powołanie
i predyspozycje, nie wybiera się, szczególnie w przypadku zawodów artystycznych. To zawód wybiera człowieka i tak właśnie aktorstwo upomniało się o mnie. Posłało po mnie delegację Szekspira, Słowackiego, Mickiewicza, Gombrowicza ze wszystkimi ich dziełami dramatycznymi, swoje zrobili Swinarski, Grotowski, Lupa, Jarzyna i ich spektakle, dobili mnie Kieślowski, Campion, Allen, Polański swoimi filmami. I już nie było odwrotu. Zostałam wzięta w słodki jasyr.
A potem, w 1998 r. dostałam drugą nagrodę w finale Ogólnopolskiego
Konkursu Recytatorskiego w kategorii teatru jednego aktora. Jurorki
(Agnieszka Warchulska i Aleksandra Konieczna) wzięły mnie wówczas na
rozmowę i gdy stałam blada i onieśmielona, zapytały, czy chcę zdawać do
szkoły teatralnej. Stanowczo to nakazały, a takie dodanie odwagi bardzo mi
wtedy było potrzebne.


Masz kontakt z młodzieżą, uczysz w XLVI LO w Warszawie.
Czy młodzi ludzie są tacy sami jak wtedy, gdy sama byłaś uczennicą?


Z jednej strony tak – patrzę na nich i przypominam sobie te wszystkie
zakochania, to roztargnienie, epokę odkrywania przywilejów dorosłości,
z czego po osiemnastych urodzinach z dziką zapalczywością się korzysta.
To mnie rozczula i nie pozwala „zapomnieć wołu, jak cielęciem był”.
Z drugiej strony – dobrodziejstwo Internetu zaczyna być przekleństwem.
To bardzo wygodne usiąść przed komputerem i zamiast przeczytać najpiękniejszy list miłosny świata (Tatiany do Oniegina: „Piszę do pana – trzebaż więcej? Na jakież słowa się odważę?…”), można ogłupiać się sformułowaniami na temat pięknej dziewczyny, że „fajna laska z ryja”. Zamiast zorganizować sobie klasowe ognisko, tak jak my mieliśmy w zwyczaju (och, działka sióstr Wesołowskich!), siedzi się na czacie. Bo niby jak pielęgnować przyjaźnie, gdy nie patrzy się sobie w oczy, tylko na dodane przez kolegę zdjęcie na Facebooku. Oczywiście nie wszystkich to dotyczy, ale coraz mniej jest młodych ludzi, którzy z własnej woli sięgają po Dostojewskiego.


Możesz pochwalić się już pewnym dorobkiem artystycznym. Ostatni występ w auli I LO w „Vademecum petenta” Wittlina dał nam okazję,
by podziwiać Twój talent na żywo. Jakie są Twoje plany artystyczne na
najbliższą przyszłość? Czy można Cię gdzieś zobaczyć?

Wraz z Fundacją Centrala 71 zamierzamy kontynuować pracę
w krakowskim teatrze „Łaźnia Nowa”. Gramy tam „Matkę Gyubala Wahazara” (wg Witkacego), zwycięskie przedstawienie z Przeglądu Piosenki Aktorskiej. W listopadzie wezmę też udział w jubileuszowym koncercie Ogólnopolskiego Przeglądu Piosenki Autorskiej OPPA w studiu Polskiego Radia im. W. Lutosławskiego, choć częściej gram raczej kameralne koncerty. A plany? Zaczynam współpracę z wrocławskimi muzykami, więc z koncertami będzie nam pewnie trochę bliżej do Milicza. Chciałabym przygotować z nimi program kolęd jazzowych na początek. I jak tylko Justyna Kowalska (reżyserka) wróci ze stypendium zza oceanu, zamierzam namówić ją na realizację następnego „Vademecum” – Wittlin napisał ich dwadzieścia!


Co chciałabyś przekazać dzisiejszym uczniom naszego licem,
którzy pewnie marzą o tym, by ich życie nie było tuzinkowe.


Po pierwsze: wierzcie w siebie, choćby każdy bałwan świata próbował
wmówić Wam, że jesteście nic nie warci. Po drugie: jesteście młodzi, więc
ufnie patrzcie w przyszłość, ale „nie depczcie przeszłości ołtarzy”, bo wszystko, co mamy, pochodzi od tych, którzy byli przed nami. Po trzecie: jeśli jest w Was pasja, nawet najbardziej oryginalna, róbcie wszystko, żeby ją realizować, nawet wówczas, gdy jakiś człowiek obraża kogoś, mówiąc na przykład: „Ten głupek bawi się w przebieranki, gania w zbroi, macha mieczem”. On nie wie po prostu, że z pasjonata rycerstwa wyrosnąć może wybitny mediewista. Po czwarte: nie Wikipedia, tylko encyklopedia
i słowniki PWN. Raczej nie wierzyłabym anonimowemu internaucie w jego rzetelność i kompetencje, zupełnie jak nie polecałabym korzystania z linku, pod którym Małgorzata Wojciechowska wyjaśnia istotę zasady zachowania pędu – pała murowana! Po piąte: Internet jest przydatny, ale kumpel jest fajniejszy na żywo. I po szóste: czytajcie. Będziecie pięknie mówić, pisać, będziecie wrażliwsi, bogatsi, będzie Wam łatwiej porozumiewać się z innymi i łatwiej innych zrozumieć, mając możliwość poznania tajemnic bohaterów książek. Jak mówi Umberto Eco – czytając książki, żyjesz podwójnie. Obejrzyjcie dostępny na YouTube oscarowy film animowany „The Fantastic Flying Books f Mr. Morris Lessmore”, a zrozumiecie, o co mi chodzi. Czytajcie książki – będziecie mądrzy. I nie gniewajcie się, że zrzędzę jak stara profesorka przy katedrze…

Rozmawiała Alicja Süsser

Źródło: publikacja Moje Zielone Liceum

w Absolwenci, Lata 80. XX w., Wywiady

Marek Bukowski

Aktor filmowy i teatralny, reżyser, scenarzysta i producent. Urodzony w 1969 roku w Miliczu, maturę w I LO zdał w 1988 r., a w 1992 r. ukończył PWST w Krakowie. W 1991 r. na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni otrzymał nagrodę za pierwszoplanową rolę męską w filmie Nad rzeką, której nie ma. W 1995 r. uhonorowany nagrodą im. Zbyszka Cybulskiego. W 1993 i 1994 r. nagrodzony Telekamerą w kategorii Aktor za rolę Piotra Gawryły w serialu Na dobre i na złe. Stworzył ciekawe kreacje w filmach: Kawalerskie życie na obczyźnie (1992), Pożegnanie z Marią (1993), Nocne graffiti (1996), w serialu Dom (1996-2000) czy w filmie 1920. Wojna i miłość (2010). Obecnie można oglądać go na ekranie w popularnym serialu Leśniczówka.

Oto, co powiedział o dawnej Szkole w krótkim wywiadzie w 2012 roku:

Czy nauka w I LO miała jakikolwiek wpływ na decyzję o wyborze
szkoły teatralnej i Pana aktorskiej kariery? Jak Pan wspomina tamten
okres w swoim życiu?

Liceum Ogólnokształcące w Miliczu wspominam zawsze jak najlepiej
– to jeden z najszczęśliwszych okresów w moim życiu. Osoby, które spotkałem w tamtym czasie, miały na mnie i moje życiowe wybory ogromny, bardzo pozytywny wpływ. Mam na myśli głównie przyjaźnie
z tamtego okresu – to one mnie ukształtowały.

Oczywiście trudno dziś wymieniać nazwiska kolegów i przyjaciół z liceum, bo byłoby ich bardzo dużo. Często były to naprawdę wielkie przyjaźnie
i bardzo ubolewam, że się urwały. Z perspektywy lat i doświadczeń mogę
z całą pewnością powiedzieć, że byli i na pewno są to wyjątkowi ludzie. Niestety, nie utrzymuję już dziś żadnych kontaktów ze szkolnymi kolegami z LO. W mniejszym stopniu na wybór mojej życiowej drogi mieli wpływ pedagodzy. Z całym szacunkiem dla nauczycieli, nigdy nie lubiłem szkoły w klasycznym rozumieniu, preferowałem raczej to, co działo się między zajęciami lub po nich. Do dziś nie wiem, jakim cudem na maturze zdałem matematykę, i na zawsze pozostanie to dla mnie wielką zagadką. Pamiętam jednak, że byłem supergrzecznym uczniem, zwłaszcza jeśli brać pod uwagę dzisiejsze standardy zachowań młodzieży.

Gdy tak patrzę wstecz, trudno mi powiedzieć, czy już w czasach liceum zdawałem sobie sprawę z tego, jaką wybiorę drogę życiową. Mój aktorski talent, jeśli rzeczywiście takowy posiadam, objawił się zupełnie niespodziewanie dla mnie samego, nie wiadomo dlaczego i kiedy. Czyli jednym słowem: przeznaczenie. Czasy I LO w Miliczu natomiast kojarzą mi się głównie z radykalną zmianą sposobu myślenia o życiu i o planach na nie. To naprawdę był prawdziwy przełom. Dlatego zawsze chętnie wracam myślami do tamtych czasów, a większość wspomnień to wspomnienia bardzo miłe.

Niestety, dzisiaj bardzo rzadko przyjeżdżam do Milicza, głównie po to, by
odwiedzić moją mamę. Cóż, moja praca zawodowa pochłania bardzo dużo
czasu i dlatego nie jestem w rodzinnym mieście tak często, jakbym chciał.

Rozmawiała
Małgorzata Czapczyńska

Źródło: publikacja Moje Zielone Liceum

w Wywiady

Zygmunt Klanowski

Wieloletni nauczyciel w I Liceum Ogólnokształcącym w Miliczu, absolwent Wydziału Filozoficzno-Historycznego Uniwersytetu Wrocławskiego, współzałożyciel i członek władz Stowarzyszenia Absolwentów I LO w Miliczu. Oto, co opowiedział o sobie w wywiadzie
z 2012 r.

Jak Pan trafił do Milicza i Zielonego Liceum?

Pochodzę z Wielkopolski, z powiatu tureckiego, a do Milicza trafiłem
w 1960 r. Wcześniej byłem kierownikiem Wydziału Kultury w Ząbkowicach
Śląskich. Na przyjazd do Milicza namówił mnie mój profesor pedagogiki
z Uniwersytetu Wrocławskiego i pan Antoni Karczmarek, który był wtedy
zastępcą dyrektora liceum – Witolda Krzyworączki. Pamiętam, że jechałem
pociągiem z Kalisza do Wrocławia, zobaczyłem stację Milicz, przypomniałem sobie o mojej rozmowie z wicedyrektorem i po prostu wysiadłem.

Początkowo miałem pracować w Miliczu przez pół roku w ramach zastępstwa, gdyż rozchorowała się nauczycielka historii, ale tak się stało, że zostałem w tym mieście do dziś. Spodobało mi się miasto, ludzie i dziewczyny – to tu poznałem moją żonę. W LO przepracowałem 13 lat. Początkowo uczyłem historii, ale potem doszło wychowanie plastyczne, wychowanie obywatelskie i nauczanie historii w szkole wieczorowej.

Jakie było milickie liceum w latach sześćdziesiątych?

Panował wyż demograficzny i klasy liczyły 40–44 uczniów nie tylko
z całego powiatu, ale również ze Zdun, Krotoszyna, a nawet Wrocławia
i Warszawy. Liceum miało wysoki poziom i dobry procent przyjęć na
studia wyższe. Program nauczania historii był bardzo przeładowany,
dochodziły sprawy gospodarcze, historia ruchu robotniczego. Podręczniki
były nieciekawe i zawierały ogromny zakres materiału, brakowało pomocy
źródłowych.

W pierwszych latach bardzo trudno było wzbogacić lekcje o historię
regionu, wiadomości o Miliczu; brakowało opracowań, bo były to ziemie
poniemieckie. Dlatego w 1964 r. opracowałem broszurę na temat historii
Milicza, wydaną w niewielkim nakładzie 100 szt., która rozeszła się błyskawicznie. W 1963 roku hucznie obchodzono rocznicę zdobycia pełnoletności przez pokolenie, które urodziło się już tutaj, na Ziemiach Odzyskanych. Pod koniec lat 60. zaczęło się ukazywać sporo map i materiałów na temat tych terenów, a ta wiedza zawsze mnie interesowała.

W wielu wspomnieniach absolwentów pojawia się Pan jako
organizator wycieczek po regionie i założyciel koła historycznego.

W liceum od 1964 r. prowadziłem szkolne koło miłośników regionu
pod nazwą „Kasztelania”. Jego pierwszym przewodniczącym był Waldemar
Wencek, drugim Leszek Dobrzyński. Kilku członków „Kasztelanii”
kontynuowało zainteresowania historyczne na studiach z historii lub nauk
politycznych. Jerzy Juchnowski jest obecnie dziekanem Wydziału Nauk
Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego.

Poznawaliśmy przede wszystkim historię naszego regionu, który jest bardzo bogaty pod względem archeologicznym – są tu grodziska, cmentarzyska i inne obiekty wczesnohistoryczne. Z „Kasztelanią” jeździliśmy w te miejsca, a tak się złożyło, że w tym okresie Instytut Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego prowadził wykopaliska w Miliczu, w Sułowie i Kaszycach Milickich. Pamiętam, że podczas wizyty w Sułowie, gdzie prowadzono wykopaliska, zastaliśmy to miejsce puste – pracownicy byli akurat na obiedzie. Poszedłem ich szukać, a gdy wróciłem, zobaczyłem – o zgrozo – że moi uczniowie wykopali trzy urny grobowe. Urny wzięliśmy ze sobą do Milicza, miałem sporo kłopotów, ale ostatecznie odwiedziłam Wojewódzki Ośrodek Archeologiczno-Konserwatorski i dzięki uprzejmości dyr. Tadeusza Kaletyna pozwolono; aby urny służyły w naszej szkole jako pomoc naukowa.

W Kaszycach Milickich, już za zgodą archeologów, którzy zakończyli badania, wykopaliśmy kilka drobiazgów, które również trafiły do naszych licealnych zbiorów. „Kasztelania” miała swój proporzec,
prowadziła gabinet historyczny, gdzie zorganizowaliśmy wystawę naszych
znalezisk archeologicznych oraz różnych pamiątek przyniesionych na nasz
apel przez uczniów ze strychów i piwnic. Zbiory były niezwykle ciekawe
– znaczki, monety, pamiątki poniemieckie, ale również pamiątki osadników
z Polski Wschodniej. W naszym zamierzeniu zbiory te miały być zaczątkiem
izby regionalnej, a nawet muzeum regionalnego.


Drugą formą działalności „Kasztelanii” stały się wycieczki krajoznawcze.
Wielkim problemem były wtedy środki transportu, dlatego korzystaliśmy
z uprzejmości miejscowych zakładów pracy – jajczarsko-drobiarskich czy
ówczesnej „Zorzy”. Jeździliśmy w weekendy po Dolnym Śląsku – Trzebnica,
Henryków, Lubiąż – ale również szlakiem piastowskim – Poznań, Gniezno,
Głogów. Spaliśmy w stodołach na sianie, u rodziny i znajomych. Jako
wychowawca bałem się odpowiedzialności za młodzież, ale wtedy młodzież
była bardzo zdyscyplinowana.


Poza tym podejmowaliśmy próby wydawnicze – zbieraliśmy stare
pocztówki z przedwojennego Milicza i chcieliśmy je wydać, niestety bez
sukcesu. Na szczęście to hobby znalazło w Miliczu kontynuatorów. Zbiory
„Kasztelanii” po moim odejściu z liceum zniknęły, ale nie chcę tu i teraz
o tym mówić. W latach 70. podjęto starania o przeznaczenie na muzeum
budynku dawnej szkoły zawodowej przy kościele pw. św. Andrzeja Boboli,
trwały rozmowy z Instytutem Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego,
który miało przekazać do muzeum swoje zbiory archeologiczne, ale po roku
1980 projekt upadł i budynek przeznaczono na mieszkania dla nauczycieli.

Zresztą w latach 60., po zakończeniu wykopalisk na milickim Grodzisku,
w Zielonym Liceum funkcjonowała tzw. izba archeologiczna, jednak potem
zbiory wróciły do Wrocławia. Podobna ekspozycja czasowa była zresztą
w izbie regionalnej prowadzonej przez Aleksandra Kowalskiego.


Czy ówcześni licealiści różnili się od obecnych?


W tamtych czasach uczniowie obowiązkowo nosili tarcze i mundurki. Nie do pomyślenia było, by uczeń chodził po mieście po godz. 20:00.
Wieczorne seanse w kinie były owocem zakazanym. Nie stwierdzaliśmy
przypadków pijaństwa i używania narkotyków, choć uczniowie popalali papierosy. Była to bardzo zdyscyplinowana, a zarazem fajna i głodna wiedzy młodzież, choć zdarzały się sytuacje, które z pozoru przeczą tej tezie. Aby zainteresować bardziej młodzież historią, wpadłem na pomysł popularyzacji czytelnictwa książek historycznych popularnonaukowych. W porozumieniu z bibliotekarką zgromadziliśmy kilkanaście książek dostosowanych tematyką do programów nauczania. Uczniowie w każdym semestrze musieli wykazać się krótką relacją z tej lektury w zaszycie przedmiotowym. Okazało się jednak, że wielu uczniów odpisywało od kolegów relacje i wybierało najcieńsze książki. Jako nauczyciela spotkało mnie wiec niepowodzenie i musiałem się z tym pogodzić.

Jak wyglądały relacje między uczniami a gronem pedagogicznym?


Moim zdaniem nauczyciele bardziej interesowali się młodzieżą, nie
tylko w szkole. Odwiedzaliśmy także uczniów w domach, szczególnie tych
dojeżdżających, sprawdzając ich warunki bytowe, możliwości dojazdu do
szkoły itp. Inne kłopoty były z dziećmi ze środowiska ludzi wykształconych,
a inne środowiska wiejskiego. Ale uczniowie ze wsi, mimo braków w edukacji, byli bardzo ambitni i często przeganiali mieszczuchów. Każdy nauczyciel prowadził kółko zainteresowań, bardzo egzekwowano powinności ucznia, reagowano na łamanie regulaminu również po zajęciach lekcyjnych.

Wychowawca był odpowiedzialny za swoją klasę. Moim wychowankiem
i starostą klasy był Edmund Bienkiewicz, który już wtedy miał duże poważanie, ale ja jako wychowawca miałem do niego czasem uwagi, bo Edek krył często winnych i w przypadku jakiejś mniejszej lub większej „afery” potrafił wyegzekwować wszystko od kolegów i ja właściwie nie musiałem na nic reagować. Każdy wychowawca bronił swoich wychowanków, szczególnie na radzie pedagogicznej. Starsze pokolenie nauczycieli z trudem akceptowało nowoczesne zachowania uczniów i aktualną modę. My, młodsi stażem, wstawialiśmy się za uczniami u przedwojennych nauczycieli, bo przecież świat szedł do przodu.

To były czasy PRL-u, już nie stalinizmu, ale wiele faktów i problemów
dotyczących naszej historii było pomijanych w procesie nauczania. Czy uczniowie zadawali Panu trudne pytania?

Jest takie przysłowie: „Historia vitae magistra” (historia nauczycielką
życia), ale niekiedy rozmija się ono z rzeczywistością. Jest też przysłowie,
że historia lubi się powtarzać. W rozumieniu i popularyzowaniu historii
były i są białe plamy. Ówczesny program nauczania był tak skonstruowany,
że musiałem na lekcjach gnać z omawianiem materiału, by zrealizować
założenia programu. Ale były rozmowy, pytania bardziej zainteresowanych
uczniów, którzy chcieli rozszerzyć wiedzę podręcznikową. Wiele trudnych
problemów omawialiśmy na kole historycznym. Starałem się uczyć faktów
i ocenę pozostawiałem uczniom, gdyż zdawałem sobie sprawę, że wiedzę
o niektórych wydarzeniach mieli również z innych źródeł – od kolegów,
rodziny i znajomych.


W podręczniku była przesadna ilość materiału dotyczącego spraw społecznych i ruchu robotniczego. Tzw. białe plamy – np. Katyń – były programowo pomijane. O 11 listopada mogliśmy mówić i nauczać, ale nie mogliśmy świętować tego dnia jako Święta Niepodległości, choć jednego roku zorganizowaliśmy spotkanie „Kasztelanii”, na którym śpiewaliśmy pieśni legionowe i omawialiśmy materiały z tego okresu. Już po pierwszych maturach okazało się, że musiałem zrewidować swoje podejście do programu nauczania historii. Dlatego orientując się w poziomie wiedzy uczniów i ich zainteresowaniach, starałem się wymagać od słabszych uczniów bardziej faktów i wydarzeń, a tylko od zdolnych umiejętności ich oceny.

Niepokojące są dla mnie informacje o cięciach w obecnym programie
nauczania godzin lekcji historii oraz rezygnacji z nauczania dziejów współczesnych. Jak widać, nadchodzą czasy, że uczniowie zainteresowani historią będą musieli się jej uczyć – jak wtedy, za czasów PRL-u – w dużej mierze we własnym zakresie.
Źródło: Publikacja Moje Zielone Liceum, rozmawiała
Magdalena Fortuniak

w Wywiady

Janusz Blek

W latach 1978–2006 nauczyciel fizyki, techniki, matematyki
i PO, a w latach 1989–1999 dyrektor I Liceum Ogólnokształcącego

w Miliczu oraz (do likwidacji w 1995 r.) Liceum Medycznego w Miliczu, organizator Szkoły Muzycznej I Stopnia w Miliczu. Absolwent Wydziału Matematyczno-Fizyczno-Chemicznego Uniwersytetu Wrocławskiego oraz Szkoły Oficerów Rezerwy przy WSWCh w Krakowie. Instruktor ZHP, retman hufca ZHP Milicz. W latach 2002–2008 prezes zarządu oddziału ZNP w Miliczu. Od 2007 r. prezes Stowarzyszenia „Uniwersytet Trzeciego Wieku w Miliczu”. Oto, co opowiedział o sobie w wywiadzie z Małgorzatą Czapczyńską w 2012 r.

Jak wspomina Pan swoje lata pracy spędzone w I LO w Miliczu?

Nie sposób w kilku słowach przedstawić wspomnień z 28-letniego dynamicznego, pełnego wydarzeń i zwrotów okresu pracy w Zielonym Liceum. Z grubsza mogę podzielić ten czas na trzy bardzo różne pod względem wspomnień okresy.

Jaki był pierwszy?

Pierwszy obejmuje moją pracę w charakterze nauczyciela, wychowawcy
i instruktora harcerskiego, a więc pracę bezpośrednio z uczniami. Okres ten
jest bogaty we wspólne obozy, biwaki, wycieczki, zimowiska. Nawet w stanie wojennym potrafiliśmy wyjechać w góry czy pod żagle na Mazury, wioząc ze sobą koleją wszystko: od proszku i mydła po chleb, konserwy, jajka itd.

Przypominam sobie, że zamiast kartkowych konserw otrzymaliśmy wtedy
w przeddzień wyjazdu surowe, świeże mięso – mamy uczestników stanęły
jednak na wysokości zadania, robiąc przetwory w wekach, które zabraliśmy na obóz. Atrakcją były zimowiska organizowane w szkołach we Wróblińcu, Czatkowicach czy Mirsku w Kotlinie Kłodzkiej.

Niezwykle miło wspominam wyprawy w Bieszczady, gdzie smażyliśmy
placki na rozgrzanym w ognisku kamieniu, bo patelnia została porwana przez wiatr przy przejściu przez Bukowe Berdo. Na postoju każdy chciał, by to z jego plecaka zabrano konserwy do przygotowania posiłku, bo przecież wszystko, co było potrzebne, nieśliśmy na własnych plecach. Wraz z uczniami byliśmy stałymi gośćmi w schronisku Liczyrzepa w Karpaczu czy w urokliwych Bielicach w pobliżu Śnieżnika. Często wspominam wspólne biwaki w Nowym Zamku i czas spędzony na skrobaniu szkłem kadłubów żaglówek.

Latem organizowaliśmy obozy żeglarskie w Lginiu, Łebie, Powidzu czy na
Mazurach, wędrówki po Karkonoszach, Beskidach, Bieszczadach i Tatrach.
Okres pracy w charakterze nauczyciela fizyki to także wieczorne malowanie liter greckich i portretu Einsteina w gabinecie fizycznym, doświadczenia z silnikiem odrzutowym czy parowym, to wspólne z uczniami szukanie wyjaśnień zachodzących w przyrodzie zjawisk.

Kolejne wspomnienia łączą się pewnie z pracą na stanowisku
dyrektora?

Tak. Drugi okres to praca na stanowisku dyrektora, gdy w nowej rzeczywistości w 1999 r. pierwszy raz oficjalnie w szkole obchodziliśmy Święto Niepodległości 11 listopada. Wraz z uczniami, wicedyrektorką i nauczycielami zainicjowaliśmy wiele przedsięwzięć, takich jak finały Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (inicjatywę Jurka Owsiaka wsparliśmy w Miliczu już od pierwszej edycji), nawiązanie współpracy z przedwojennymi absolwentami szkoły, a przez nich ze szkołami w Niemczech – Gimnazjum w Springe i Grundschule w Ganderkesee, organizacja festynów dla dzieci z okazji Dnia Dziecka – z których dochód przeznaczony był na Stowarzyszenie Przyjaciół Dzieci i Osób Niepełnosprawnych, stypendium im. Łucji Skibińskiej. Dzięki pomocy Uniwersytetu Wrocławskiego w naszej szkole powstała jedna z pierwszych na Dolnym Śląsku pracownia komputerowa oraz centrum edukacji ekologicznej.

Organizowaliśmy finały olimpiad geograficznych, wyjazdy na basen i narty, zainicjowaliśmy powstanie szkoły muzycznej. Organizowane każdego roku
bale sylwestrowe zasilały budżet komitetu rodzicielskiego. W szkole działały koła sportowe, teatr, chór i niezależna gazeta. Wszystko dzięki zaangażowaniu nauczycieli i wspierającej mnie wicedyrektor Katarzyny Podfigurnej.

Jak wspomina Pan współpracę z gronem nauczycielskim?

Grono integrowało się na wyjazdowych radach pedagogicznych,
wycieczkach i wspólnych spotkaniach przy grillu, organizowanych nawet pod kasztanami na boisku szkolnym. Tworzyliśmy wspaniały zespół i zawsze będę dumny, że z tymi ludzi przyszło mi pracować.
Potem rozpoczął się jednak kolejny okres pracy w I LO, gdy przestał
Pan być dyrektorem. Nie był to chyba łatwy czas dla Pana.
Był to powrót do pracy dydaktycznej, samotna walka o godność,
możliwość pozostania w szkole i przejścia na emeryturę w tej placówce oraz działalność związkowa, w której udało się po batalii sądowej odzyskać fundusz socjalny zabrany przez powiat, uporządkować sprawy pracownicze w szkołach – wypracowałem regulaminy, rozpoczęli działalność społeczni inspektorzy BHP, powstał Uniwersytet Trzeciego Wieku. Ale to już inna bajka.

Jeśli porówna Pan siebie i swoich kolegów z czasów licealnych do
dzisiejszej młodzieży, to w jakim stopniu młodzież jest dzisiaj inna?

Wszystko się zmienia, ale młodzież zawsze jest tak samo głodna wiedzy,
pełna entuzjazmu, ciekawa i dociekliwa, szukająca przygody i możliwości
samorealizacji. Właśnie te cechy, charakterystyczne dla każdego młodego
pokolenia, szkoła powinna wzmacniać i wykorzystywać.

Najtrudniejszy egzamin w pana życiu to…?

Ten egzamin jest dopiero przede mną. To pogodzenie się z przemijaniem,
przygotowanie i aktywne przejście przez ostatni etap życia w zgodzie
z naturą.
Źródło: Publikacja Moje Zielone Liceum, rozmawiała
Małgorzata Czapczyńska

w Wywiady

Roman Brzuszek

Urodzony w 1933 r. – zmarł w 2017 r. Wieloletni nauczyciel j. rosyjskiego w I LO w Miliczu. Absolwent Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Wrocławskiego, kierunek filologia rosyjska. Od 1958 roku nauczyciel Szkoły Podstawowej i Liceum Ogólnokształcącego w Miliczu. Działacz społeczny, sportowy i związkowy, kilka kadencji pełnił funkcję prezesa Oddziału ZNP w Miliczu. Przewodniczący Zarządu Sekcji Emerytów i Rencistów ZNP, były członek Zarządu Okręgu Dolnośląskiego we Wrocławiu. Oto, co opowiedział o sobie w wywiadzie z Krystianem Okoniem w 2012 r..

Jak trafił Pan na teren dzisiejszego powiatu milickiego?

Urodziłem się 27 listopada 1933 roku we wsi Dermanka, 8 kilometrów
od miasta powiatowego Kostopol. Jest to w tej chwili północno-zachodnia
część Ukrainy, województwo łuckie. Moi rodzice pochodzą z powiatu
tarnobrzeskiego. Matka urodziła się w Zakrzowie, teraz jest to dzielnica
Tarnobrzegu, natomiast mój ojciec troszkę dalej, w Alfredówce, miejscowości znajdującej się w kierunku na Dębe i Rozalin.

Posłano mnie do szkoły ukraińskiej, ponieważ polskiej akurat w okolicy
nie było. Spędziłem tam około dwóch miesięcy. Bardzo słabo pamiętam te
lekcje. Przypominam sobie, że zaczynały się od jakiejś modlitwy, odmawianej w języku ukraińskim, której dokładnie nie umiałem, bo byliśmy Polakami. Miejscowość Dermanka, w której się urodziłem, była wielonarodowościowa, mieszkali tam Polacy, Ukraińcy, Czesi, a także Niemcy.

W tamtym czasie przeżyłem rzeź ukraińską na Wołyniu. Kilkakrotnie
nocowaliśmy u sąsiada – Niemca, ponieważ jego banderowcy by nie
podejrzewali. W moim domu zbierały się rodziny, którym udzielaliśmy
schronienia. Bywało i tak, że nocowało u nas wiele rodzin. W czerwcu 1943
roku Niemcy zabrali całą moją rodzinę: ojca, matkę, babcię, mnie i dwójkę
mojego rodzeństwa do Równego i osadzili nas w koszarach wojskowych.
Ile miał Pan wtedy lat? Miałem wówczas 10 lat, natomiast moja siostra miała 6, a brat zaledwie rok. Każdego dnia naszego pobytu w tych koszarach codziennie rano odbywał się apel. Wtedy to wybierano na wywóz do Niemiec tych, którzy zdaniem Niemców nadawali się do pracy. Następnie przerzucono nas do miejscowości Zdułbonów, do baraków przy cementowni. Stamtąd przeniesiono nas z powrotem do Równego, ale nie do dobrze znanych nam koszarów, lecz do budynku więziennego. Panowały tam straszne warunki.

W październiku wydano rozkaz, że wszyscy mają opuścić więzienie.
Trafiliśmy wówczas do miejscowości Brody. Ojciec udał się do Polskiego
Czerwonego Krzyża i dzięki temu wyrobiono nam od razu tzw. kenkarty,
czyli dowody tożsamości. Już stamtąd na własną rękę pociągiem przez Lwów udaliśmy się do Tarnobrzegu. W 1945 roku ojciec wyjechał na zachód do Kobylina, stamtąd do Krotoszyna do Urzędu Repatriacyjnego i otrzymał
gospodarkę w Wyganowie.

Kiedy podjął Pan decyzję, żeby związać swoje przyszłe życie z nauką
i zostać nauczycielem?

Najpierw chciałem dostać się do szkoły oficerskiej. Był właśnie nabór
dla młodzieży, która skończyła dziewiątą klasę. Nie było mi jednak dane dostać się do armii, ponieważ moja kandydatura została odrzucona. Powód? Był to okres, kiedy nasiliła się kolektywizacja majątków ziemskich, a że mój ojciec był indywidualnym rolnikiem, władzy to ideologicznie nie odpowiadało. Dokończyłem jeszcze dwa lata nauki w liceum i wtedy spróbowałem się dostać na rusycystykę. Języka rosyjskiego zacząłem uczyć się w liceum i postanowiłem iść na uniwersytet i poszerzać tę wiedzę. Bardzo chciałem studiować w Rosji, ale niestety to się nie udało. Proponowano mi inne kierunki, niezwiązane z pedagogiką, czyli budowę maszyn, budownictwo itd.

Nie uległ jednak Pan naciskom i nie dał za wygraną.


Tak, to prawda. Pozostałem przy swoim. Wydaje mi się, że to chyba przez
sentyment do nauczycielki języka rosyjskiego, która nas uczyła, postanowiłem pójść na studia. Dostałem się na jedną z wrocławskich uczelni.

Kiedy rozpoczął Pan pracę w I Liceum Ogólnokształcącym
w Miliczu?

Podczas pierwszego roku studiów pojechałem do Iwin niedaleko
Bolesławca, gdzie poznałem swoją przyszłą żonę, repatriantkę z Francji. Żyję z nią już ponad 50 lat. Po skończeniu pierwszego roku studiów byłem już żonaty i kontynuowałem studia, które kończyłem w 1958 roku. To właśnie wtedy, 12 sierpnia urodził mi się pierworodny syn Krzysztof. Natomiast 16 sierpnia przyjechałem do Milicza, żeby podjąć pracę w szkole podstawowej i I LO. Zaledwie cztery dni po narodzinach syna jako świeżo upieczony tata zacząłem pracę jako nauczyciel.

Jak wspomina Pan tamten okres?

Bardzo miło. Do pracy przyjmował mnie dyrektor Witold Krzyworączka.
Był bardzo serdeczny i niezwykle zadowolony, że pojawił się rusycysta, i to
w dodatku mężczyzna. Przedtem pracowała tu kobieta, którą zastąpiłem. Zacząłem 16 sierpnia 1958 roku, pracowałem do 1990 roku, czyli 32 lata. W zasadzie to 34, ponieważ jeszcze przez dwa lata miałem w I LO kilka godzin zajęć. Na emeryturę przeszedłem w 1990 roku, czyli „wyzyskują” w tej chwili Państwo już 22 lata, będąc „stypendystą” ZUS-u.

Uczył Pan języka rosyjskiego, który był z góry narzuconym
przedmiotem. Czy uczniowie przyjmowali to z pokorą i czy przedmiot
ten cieszył się wśród nich dużym zainteresowaniem?


Ma Pan rację, wówczas język rosyjski był obowiązkowy, natomiast
inne języki zachodnie były do wyboru. Polityka miała bardzo duży wpływ
na to, czego uczono w szkole. Z uczniami było naprawdę różnie, ale uczyli
się wszyscy, żeby przynajmniej tę trójkę dostać. Nie można było mówić
o jakimkolwiek buncie. Po prostu było widać, że niektórzy niechętnie się
uczyli, czego pewnie w dorosłym życiu żałują. Najczęściej bywa tak, że
do pewnych spraw trzeba dojrzeć. Przy różnych okazjach spotykam się
z wieloma ludźmi, którzy dziękują mi, że uczyłem ich języka rosyjskiego, bo
w tej chwili wykorzystują go w swojej pracy zawodowej.


Czy jakiś uczeń z tamtego okresu zapadł Panu szczególnie w pamięć?


Spod moich rąk wyszło sześcioro studentów, którzy także studiowali
rusycystykę bądź też mieli szansę studiować w Związku Radzieckim, np.
w Charkowie. Pamiętam dobrze pana Wiesława Ciesielskiego, który swego
czasu był wiceministrem finansów. Studiował w Moskwie ekonomię. Był
on wychowankiem z klasy, którą prowadziłem. Ciesielski był najlepszym
uczniem z rocznika 1972. Ta klasa w dalszym ciągu utrzymuje kontakty ze
sobą.


Nie zajmował się Pan wyłącznie nauczaniem języka rosyjskiego…


Będąc nauczycielem j. rosyjskiego w I Liceum Ogólnokształcącym
w Miliczu, działałem jednocześnie na rzecz różnych organizacji i instytucji.
Wspomnę jedynie o kilku. W okresie od 1972 do 1975 roku w Zarządzie
Powiatowym Szkolnego Związku Sportowego pełniłem funkcję sekretarza
i byłem odpowiedzialny za całokształt spraw związanych z rozwojem sportu szkolnego. Ponadto organizowałem rozgrywki oraz imprezy sportowe na terenie ówczesnego powiatu milickiego. Od 1 czerwca 1979 roku byłem członkiem Zarządu Oddziału PTTK „Barycz” w Miliczu, a od 6 maja 1981 r. przewodnikiem turystyki pieszej. W 1977 r. dyrektor I LO w Miliczu powołał mnie do pełnienia funkcji komendanta szczepu ZHP.
W latach 1982–1985 byłem członkiem komisji dyscyplinarnej przy
wojewodzie wrocławskim, a nawet przez wiele lat sędziowałem rozgrywki
piłkarskie na terenie powiatu w klasie „C”.

W 1958 r. wstąpiłem do Związku Nauczycielstwa Polskiego, do którego należę do dziś. Pełniłem tam szereg funkcji, a od 2010 r. jestem członkiem Okręgowej Komisji Rewizyjnej ZNP. Będąc członkiem Głównej Komisji Rewizyjnej, miałem możliwość zorganizowania i wyposażenia klubu. Byłem także radnym dwóch kadencji w gminie Milicz.


Czy oprócz tego znajdywał Pan czas na jakieś szczególne zainteresowania?
Od prawie samego początku pracy w Miliczu interesuję się wędkarstwem,
ogrodnictwem oraz brydżem. Mamy w Miliczu bardzo silną grupę brydżystów. Gram w lidze okręgowej, od 2005 roku jestem członkiem Brydżowego Klubu Sportowego „Miles” w Miliczu, a od 1986 r. organizuję cotygodniowe turnieje brydża sportowego. Przy okazji gram w bilard i organizuję rozgrywki dla chętnych.

Źródło: Publikacja Moje Zielone Liceum, rozmawiał
Krystian Okoń