Miałem szczęście, że wychowawcą naszej 1A (1970-74) był Pan Profesor Mieczysław Tomaszewski, powszechnie i z czułością zwany przez nas „Mieciem”. To była chyba pierwsza wrześniowa lekcja wychowawcza.
Pan Profesor bardzo poważnym tonem, (do dziś podziwiam ukrytą kpinę) oświadczył nam, że nikt z nas nie ma obowiązku nauki w liceum, bo obowiązek szkolny skończyliśmy na podstawówce. Po chwili ze zdziwieniem usłyszałem, że Pan Profesor przyjaźni się i „ma chody”
u mojego rodzonego ojca Tadeusza Laskowicza (ojciec prowadził prace melioracyjne, zatrudniał wielu prostych, niewykształconych ludzi „do łopaty”) i każdemu z nas pomoże załatwić przysłowiowe gumiaki i łopatę. Chyba nikt nas by lepiej nie zmotywował do pracy, niż to udało się Panu Profesorowi Tomaszewskiemu. Nigdy nikogo nie straszył, nie wzbudzał strachu, a cieszył się wśród nas największym szacunkiem. Dowodem niech będzie fakt, że po wielu latach, w czasie któregoś ze spotkań maturalnych, jeden z podchmielonych kolegów zapomniał o miejscu w szyku i niezbyt roztropnie zaproponował (sic!), byśmy z „naszym Mieciem” przeszli „ na ty”. Było wesoło, ale wszyscy jak jeden zastygliśmy zmrożeni, zakrzyczeliśmy tego kolegę i wybili mu ten pomysł z głowy. „Miecio” – tak! Ale by do naszego „Miecia” zwracać się inaczej niż „Panie Psorze”, to byłoby za dużo! I tak już było na każdym spotkaniu do czasu, gdy nasz ulubiony WYCHOWAWCA  opuścił nas fizycznie. Ale duchem jest w każdym z nas…

Jest rzeczą naturalną, że wraz z upływem lat mamy rosnącą skłonność do idealizowania naszej młodości i szczególnie chętnie wracamy do lat szkolnych. W pamięci mam bardzo mało wspomnień z mej Szkoły Podstawowej nr 2. Zostały one zdominowane przez dużo intensywniejszy okres w naszym Liceum, wtedy często zwanym Ogólniakiem. W moim przypadku zmiana szkoły była formalna (rok 1970), gdyż fizycznie „Dwójka” mieściła się w tym samym budynku co LO  i od pierwszej klasy podstawówki byłem opatrzony z widokiem starszych licealistów i grona pedagogicznego, nie wspominając słynnej Pani Woźnej ze swym nie mniej słynnym dzwonkiem, ogłaszającym początek i koniec przerw między lekcjami.

          Jakże banalnie brzmi zdanie, że każdy nauczyciel, bez względu na wykładane przedmioty, powinien być wychowawcą swych uczniów. Nasz wspaniały, surowy, ale zawsze sprawiedliwy fizyk – Pan Profesor Tadeusz Pasierb, na jednej z pierwszych lekcji fizyki dał mi  niezwykłą lekcję, która wtedy tak mi poszła w pięty, że zapamiętałem ją na całe życie. Sytuacja była mniej więcej taka: zostałem wyrwany do odpowiedzi i – co ciekawe – wszystko wiedziałem jak trzeba i dumny czekałem na dobrą ocenę. A tu – o zgrozo – Pan Profesor zaczął mnie przedrzeźniać i wykpił wszystkie moje „ykania”. Mogło to wyglądać tak: „przy-yyyy normalnym -yyy- ciśnieniu – yyy- woda -yyy- wrze – yyy- w -yyy- temperaturze -yyy- stu-yyy-stopni”. Wypadło to tak śmiesznie, że nie wiedziałem, czy mam płakać ze wstydu, czy razem z innymi śmiać się… Ale efekt został osiągnięty na całe życie – minęło ponad 46 lat, nie ma wśród nas Pana Profesora, a nauczka pozostała. W efekcie nie „ykam” albo wcale albo – jeśli się trafi – to jestem tego świadom. Co ciekawe, gdy przebywałem dłużej w Anglii czy pracując w języku angielskim, gdy zauważyłem, że zaczynałem „aaarować” (częsta maniera w tym języku), od razu starałem się pozbyć tego niechlujstwa językowego. Podobnie jest z fatalnym – ostatnio fala tego zjawiska nieco słabnie – z „taakowaniem”. Sam nie używam słowa „tak” jako swoistego przecinka i drażnią mnie wszelkie niepotrzebne „tak”..  I  TAK oto wcale nie poloniści, a fizyk pomógł mi w dbałości o czystość mych wypowiedzi, nie tylko po polsku. Dziękuję, Panie Profesorze…

          Od pierwszych dni w Liceum bardzo ciągnęło mnie do fotografii. Niestety, do dziś będący dla mnie ideałem fotograficznej fachowości i najwyższej jakości zdjęć, tenże sam Pan Profesor Tadeusz Pasierb, nie prowadził koła fotograficznego i działałem trochę po omacku. Nie pamiętam, czy na zajęcia prowadzone przez Pana Zygmunta Kołodzieja w Zasadniczej Szkole Zawodowej (vis á vis wejścia do „dużego” koscioła) chodziłem jeszcze w podstawówce czy już w liceum. Przełomem była pomoc Pana Profesora Jerzego Błacha, który – gdy byłem chyba w 2.  klasie – zorganizował (lub co najmniej uruchomił) ciemnię fotograficzną na końcu korytarza na 2. piętrze, za gabinetami języka rosyjskiego. Nie było formalnego koła, ale i ja, i Pan Profesor korzystaliśmy z niej regularnie. Wygodne było to, że dostałem klucz do tej ciemni. Pan Profesor chyba nigdy nie dowiedział się, że dość często w niej zatracałem poczucie czasu i zdarzało mi się ją opuszczać głęboką nocą – jak ten w owych czasach słynny z TV „Belfegor czyli upiór Luwru” – nie korzystałem z latarki, cicho schodziłem na sam dół i wychodziłem na podwórze, nikogo nie niepokojąc. Nie pamiętam, czy w tamtych latach mieszkanie służbowe na dole było jeszcze zamieszkałe. Jak by nie było – nigdy nikt mnie na tych nocnych przygodach nie nakrył. 

          Z ciemnią kojarzy mi się też taka zabawna historia, która wtedy – trochę mówiąc żartem – mogła skończyć się niemal skandalem obyczajowym. Otóż w czasie długiej przerwy zrealizowałem prośbę jednej z koleżanek, która chciała zobaczyć proces powiększania i wywoływania zdjęć. Na poprzedniej przerwie przygotowałem wywoływacz, wodę, utrwalacz, negatywy, itd. dzięki czemu, na długiej przerwie,  już w chwilę po naszym wejściu do ciemni i po zapaleniu oliwkowego światła, przystąpiłem do pracy pod powiększalnikiem (to był Krokus, chyba 69, dostosowany do powiększania zarówno filmów małoobrazkowych 24×36 mm,  6×6 jak i i 6×9). I nagle, co raczej nie zdarzało się, do drzwi zapukał i odezwał  się mój opiekun – Pan Profesor, który czegoś pilnie potrzebował z ciemni. Ja i koleżanka byliśmy tak zaskoczeni, że podobnie zareagowaliśmy strachem, bojąc się, że mimo bardzo łagodnego charakteru Pana Profesora, może on uznać nasze zachowanie za naganne i że może dojść  albo do utraty zaufania do mnie i odebrania klucza albo  nawet  do tzw. „afery” rozpatrywanej na radzie pedagogicznej… Reakcja była natychmiastowa – koleżanka szybko schowała się pod stół, ja tylko krzyknąłem, że już chowam światłoczuły papier fotograficzny i zaraz otworzę drzwi. I tak się stało. Drzwi otwarte, w ciemni nadal ciemnawo, Pan Profesor szybko znajduje to, czego szukał i nic raczej nie podejrzewając, wychodzi…. A my potrzebujemy chwili, by tętno wróciło do normy…. Dziś sprawa jest godna jedynie uśmiechu, ale ja od tej przygody wielokrotnie w przyszłości pilnowałem się, by nie znaleźć się w podobnej sytuacji…

Kazimierz Laskowicz – II miejsce w konkursie
Pokolenia Zielonego Liceum