Aleksander Kowalski
Właściciel Gospodarstwa Rybackiego Milicz i Ostoi Konika Polskiego. Społecznik, wieloletni prezes Stowarzyszenia na rzecz Rozwoju Doliny Baryczy i przez kilka kadencji przewodniczący Rady Nadzorczej Banku Spółdzielczego w Miliczu. Tak wspomina Zieloną Szkołę w wywiadzie
z 2012 roku.

Swoją edukację w szkole średniej rozpoczął Pan w 1951 r. Dlaczego
wybrał Pan I LO w Miliczu?
Do Milicza przyjechałem z Gostynia wraz z rodziną zaraz po wojnie,
w 1945 r. Choć naukę rozpocząłem w rodzinnym mieście, to kontynuowałem ją w Szkole Podstawowej nr 1. Następne lata, klasy od 5. do 7., w związku z reformą szkolnictwa spędziłem, ucząc się w „podstawówce” w budynku Zielonej Szkoły. Stąd decyzja o kontynuowaniu nauki
w I Liceum Ogólnokształcącym była rzeczą naturalną.
Kto był Pana wychowawcą i jak układała się współpraca między
uczniami a opiekunem waszej klasy?
Moim wychowawcą był nauczyciel wychowania fizycznego Antoni
Kaczmarek. Można powiedzieć, że na lepszego pedagoga nie mogliśmy trafić. Mówię o tym z pełnym przekonaniem, ponieważ popołudnia spędzaliśmy z koleżankami i kolegami na szkolnym boisku, gdzie bawiliśmy się, ale też trenowaliśmy. Boisko było miejscem, w którym cementowały się nasze przyjaźnie. Jak wiadomo, nie było w tych czasach komputerów, telewizji, więc życie na boisku szkolnym i w świetlicy wypełniło nasz wolny czas.
O tym, że nasza klasa była zgrana, świadczyć może też fakt, że rokrocznie spotykamy się na wspomnieniowych spotkaniach, odwiedzamy budynek szkoły, zwiedzamy okolicę. Rok temu spotkanie odbyło się w Miliczu,
na Ostoi, a w poprzednich latach m.in. we Wrocławiu i Polanicy Zdrój.
W tym roku nie udało nam się zebrać, gdyż trzy koleżanki miały
zaplanowane operacje i nie chcieliśmy ich ściągać. Żeby nie spotykać się bez nich, solidarnie zadecydowaliśmy o przełożeniu spotkania na przyszły rok.
Szlifowanie formy fizycznej także po lekcjach musiało zakończyć się
sportowymi sukcesami…
Oczywiście, że tak. Od wiosny do jesieni często uczestniczyliśmy
w zawodach lekkoatletycznych, reprezentowaliśmy szkołę, rywalizując
w rzutach dyskiem czy kulą. Pamiętam, że pewnego razu pojechaliśmy na
zawody do Wrocławia. Ja uczestniczyłem w nich jako zawodnik rezerwowy,
bo orłem w gimnastyce nie byłem. Tymczasem wystartowałem w zawodach
w „przyrządówce” i zająłem w nich pierwsze miejsce.
Ciekawostką jest fakt, że podczas tych zawodów rywalizowały również
drużyny piłkarzy ręcznych. W turnieju wygrali zawodnicy MKS-u Wałbrzych.
My nie rywalizowaliśmy, bo organizatorzy nie wiedzieli, że posiadamy
swoją drużynę. Ostatecznie pozwolono nam zagrać z drużyną wałbrzyską,
którą pokonaliśmy 13:1. W kolejnych latach drużyny z Milicza triumfowały
w zawodach rangi ogólnopolskiej.
Nauka jakich przedmiotów przychodziła Panu z łatwością, a do
których musiał się Pan solidnie przyłożyć?
Lubiłem i lubię do dziś historię oraz geografię, problemów nie miałem
też z językiem polskim. Z matematyki szło mi średnio, jednak na studiach
okazało się, że z Zielonego Liceum wyniosłem solidne podstawy, które
pomogły mi w dalszej edukacji.
Maturę zdawał Pan w 1955 r. Z jakim efektem?
Nieskromnie mówiąc – bardzo dobrze. Na egzaminie zdawałem sześć
przedmiotów: język polski, historię, WOP (wiedza o Polsce i świecie
współczesnym – przyp. aut.), matematykę, fizykę i chemię.
Czy ma Pan jakieś wspomnienia związane z egzaminem
maturalnym?
Na pewno jedną z ciekawostek jest moja rozmowa z prof. Hass,
która po egzaminie z historii stwierdziła, iż dobrze, że nie byłem doradcą
Hitlera. Wzięło się to stąd, że podczas egzaminu pokazałem błędy dowódców na frontach II wojny światowej. Warto zaznaczyć, że na poszczególne egzaminy szliśmy prosto z przyszkolnego boiska. Spędzaliśmy na nim wspólnie i bezstresowo czas przed oraz między egzaminami.
Kontynuował Pan naukę w…
Wyższej Szkole Rolniczej we Wrocławiu. Po maturze chciałem pójść
na geologię, ponieważ kusiły mnie perspektywy możliwych wyjazdów za
granicę. Niestety, z niektórymi uczniami – w tym ze mną – komisja przeprowadzała rozmowy. Gdy zapytano mnie o poglądy, odpowiedziałem łacińską sentencją „Carpe diem”. Członkowie komisji, słysząc to, odpowiedzieli: „Aha, karpie… no to zootechnika”. I tak wylądowałem na tym kierunku, choć w dalszym toku nauki wybrałem kierunek rybactwo. Swoją naukę zakończyłem w 1970 r., broniąc doktorat z rybactwa.
Po studiach przyszedł czas na pracę, a ta związana była z ziemią
milicką.Już w czasie studiów pracowałem w gospodarstwie rybackim
w Miliczu.
W grudniu 1963 r. rozpocząłem pracę w Powiatowej Radzie Narodowej,
w której zajmowałem się kwestiami rybackości. Byłem tam zastępcą
kierownika wydziału rolnictwa, później kierownikiem, aż do piastowania
funkcji zastępcy naczelnika powiatu. W 1974 r. powróciłem do pracy
w milickim kombinacie rybackim.
Praca związana z rybami zajęła lwią część Pana życia. Jednak
w pewnym momencie zapadła decyzja o utworzeniu gospodarstwa
rybackiego na Ostoi. Proszę przybliżyć historię tego miejsca.
Po zmianach ustrojowych i likwidacji kombinatu postanowiliśmy utworzyć spółkę MilRyb, która przetrwała 10 lat. W tzw. międzyczasie z pomocą
środków z Funduszu Ziemi wykupiłem grunty, które dawniej były nieużytkami i zarośniętymi polami. Po przejęciu ich na własność zagospodarowałem je i wybudowałem stawy o powierzchni 37 ha, jeśli liczyć lustro wody. W sumie jest to pięć stawów, z czego cztery noszą imiona żony, córki i wnuczek: Irena, Monika, Ewa i Julia. Piąty, najmniejszy staw nazywany jest Olek, chociaż ja nazywam go stawem końskim.
Po zagospodarowaniu stawów wróciłem do swojego hobby, jakimi były
konie. Od najmłodszych lat, jeszcze w czasach okupacji jeździłem konno, więc postanowiłem ściągnąć tutaj te zwierzęta. Żona wyraziła zgodę na jednego, lecz było mu w pojedynkę smutno i w sumie moja hodowla się powiększyła. Tak powstała jedna z pięciu w Europie hodowli koników polskich, która w tej chwili liczy około 60 zwierząt. Wcześniej było ich więcej, lecz odkąd zgłaszają się do mnie rodzice dzieci niepełnosprawnych
z całej Polski, chcący prowadzić hipoterapię dla swoich pociech, postanowiłem, że będę oddawać im te konie za darmo.
Niewątpliwie stał się Pan jedną z tych postaci w Miliczu, o których
można powiedzieć, że mają swoistą renomę. Większość mieszkańców
naszego miasta wie, kim jest Aleksander Kowalski. Natomiast ja
chciałbym dowiedzieć się, czy wśród koleżanek i kolegów z Pana klasy
i rocznika znajdują się inne równie wybitne osobistości?
Moim zdaniem każdy z nas osiągnął cele, jakie sobie wcześniej wyznaczył.
Dostaliśmy się na studia, rozjechaliśmy się po kraju. Chociażby mój brat –
Marian, z którym chodziłem do klasy, a który jest autorem blisko 70 książek.
Z mojego rocznika wywodzi się też wielu nauczycieli wychowania fizycznego czy trenerów sportowych. Nie chciałbym jednak wymieniać ich z nazwisk, by kogoś nie pominąć.
Jak dziś, ocenia Pan czasy swojej młodości? Czy istnieje różnica
pomiędzy ówczesną a obecną młodzieżą? Jeżeli tak, to czy jest ona
faktycznie tak duża?
W naszych czasach młodzież miała mniejsze wymagania, cieszyła się
drobiazgami. Nam wystarczyły „kićka” czy „bąk” do zabawy lub „cymbergaj” na przerwach – to były nasze gry i sposoby na spędzanie wolnego czasu. Z kolei w świetlicy bardzo chętnie grywaliśmy w szachy. Jeśli chodzi o sprawy wychowawcze, to ciężko nam było sobie wyobrazić sytuację, w której uczeń wychodzi ze szkoły i już na jej schodach odpala papierosa. Inaczej było też w relacjach z nauczycielami, którzy słysząc uczniowskie „dzień dobry”, odpowiadali, a teraz nie zawsze tak jest. Młodzież szanowała przechodzące z roku na rok podręczniki, zeszyty,
w których nie było pustych miejsc. Cóż, czasy się zmieniają, współczesna młodzież nie jest gorsza, jest po prostu inna.
Ówczesna szkoła to także pochody pierwszomajowe oraz prace
w czynie społecznym, takie jak wykopki czy sadzenie lasu.
Jak wspomina Pan te chwile?
Jeśli chodzi o pochody czy prace społeczne, to podchodziliśmy do nich
z radością. Nie traktowaliśmy ich jak przymus, tylko okazję do wspólnych
spotkań. Wtedy nie myśleliśmy o ideologiach tym rządzących. To był sposób na chwilowe oderwanie się od nauki i szkolnych obowiązków. Jeśli chodzi
o prace społeczne, to teraz, gdy widzimy wysokie drzewa w lasach, przypominamy sobie o tym, że sami je sadziliśmy. To daje ogromną satysfakcję. Z kolei z mundurkami nie mieliśmy jak dyskutować. Mundurki, noszenie beretów czy herbów „LO Milicz” na rękawie to był rygor, ale do przyjęcia.
Czy mógłby Pan powiedzieć, co najbardziej zapadło Panu w pamięć
z czasów swojej edukacji w I LO?
Na pewno dobra i przyjazna atmosfera, zarówno wśród uczniów, jak
i nauczycieli. Zresztą skoro dzisiaj rozmawiamy, to mówię o swojej szkole.
Podobnie koleżanki i koledzy, z którymi się rokrocznie spotykamy. To
było nasze Zielone Liceum. Mile wspominam też popołudniowe spotkania
w szkolnej świetlicy czy wspólne wypady do kina Capitol.
Rozmawiał Sebastian Stelmach
Źródło: publikacja Moje Zielone Liceum