
Początek tego wspomnienia kryje się w bibliotece Zielonego Liceum. Stoimy tam we dwójkę i przeglądamy książki na chybił trafił. Nagle jeden z nas otwiera szary, oprawiony w płótno tom i pokazuje dziwną grafikę. Ubrana w halkę młoda dziewczyna siedzi na krześle przypominającym tron; nagie ręce opiera na udach; w lewej dłoni trzyma pejcz, którego rzemień zwisa między jej rozchylonymi nogami; po podłodze, przypominającej szachownicę, czołga się mężczyzna z wyciągniętym w kierunku jej nagiej stopy językiem. Przeglądamy inne ilustracje, ale żadna nie robi na nas takiego wrażenia, jak ta. W końcu G. odchodzi, ja jeszcze chwilę zostaję. Wypożyczam książkę, której już nigdy nie oddam. Za dwa miesiące będę kłamał, że ją zgubiłem, że bardzo mi przykro, że mogę w zamian przynieść jakąś inną, swoją. Ostatecznie nic nie przynoszę, a „Okolice sklepów cynamonowych” Jerzego Ficowskiego trafiają do bibliotecznego wykazu ksiąg zaginionych.
Rzadko zdarzało mi się wypożyczać coś na wieczne oddanie, jednak w przypadku tej książki nie mogłem się opanować. Wydana została na rok przed moim jej udomowieniem i w żadnej z dostępnych mi księgarni nie można jej było kupić. Był rok 1987, byłem w trzeciej klasie liceum i książki były przede wszystkim przedmiotem kultu, nie towarem handlowym. Wyłaniały się z kadzidlanego dymu mód i na jakiś czas anektowały naszą licealną wyobraźnię nawet wtedy, kiedy kompletnie ich nie rozumieliśmy.
Z tą książką było podobnie, mimo że wcale nie była modna, aura przywłaszczenia z pobudek religijnych towarzyszy mi do dziś. Inna sprawa – dzisiaj wiem to na pewno – że Bibliotekarka doskonale poznała się na moich mętnych tłumaczeniach i tylko dzięki jej wyrozumiałości i wielkoduszności nie stało się nic poważniejszego, niż prześladujące mnie wyrzuty sumienia.
Przywłaszczenie książki – jak się okazało po czasie – nie było przypadkowe. Zielone Liceum ma w sobie ducha Schulza o wiele bardziej namacalnego, niż by to mogło wynikać z mętnej opowieści, którą tu snuję. Po kolei jednak, po kolei…
Na lekcjach języka polskiego ze świeżo upieczoną, piękną polonistką nie myśleliśmy specjalnie o literaturze. Nasze rozbuchane hormonami głowy już od drugiej klasy wyłapywały każdy gest Pani Profesor i przerabiały go na rysunki Schulza, nie wiedząc, że ktoś taki w ogóle istnieje. To niespodziewane wejście w sztukę, w której o wiele bardziej liczy się ruch niż słowo miało swoje konsekwencje – nawet najmniej utalentowani rysownicy zapamiętale szkicowali Panią Profesor i robili to z determinacją o wiele większą, niż notowanie tego, co mówi. Widziałem rysunki w brudnopisach, widziałem rysunki na luźnych kartkach, widziałem rysunki na chusteczkach higienicznych – duch schulzowskiej Xięgi Bałwochwalczej unosił się nad nimi, jak Duch Boży nad wodami. Być może dzięki temu literatura niektórym z nas kojarzy się do dzisiaj z czymś o wiele bardziej zmysłowym, niż na to zasługuje.
Ale przecież nie samą Xiegą Bałwochwalczą żyliśmy. Nie w tym kraju! Do Zielonego Liceum przyjeżdżał A.M., brodaty student historii i w swoim płóciennym plecaku przywoził książki z drugiego obiegu. Na kilometr widać było, że jest konspiratorem i przemyca to, co przemycał. Nie można było nie zauważyć jego konspiratorskich atrybutów i konspiratorskiego zachowania. Milicz był w końcu małym miastem, w którym nic nie uchowa się w tajemnicy i w związku z tym nawet konspiracja nie była tak ryzykowna, jak powinna być. Oczywiście myśmy wtedy o tym nie wiedzieli.
Dzięki A.M. załapaliśmy się na kawałek licealnej martyrologii. Drugoobiegowe książki przekazywaliśmy sobie z ręki do ręki, jak broń, którą mieliśmy strzelać do wroga. Wtedy też nauczyliśmy się sztuki szybkiego czytania. Pamiętam, że książkę o więzieniach politycznych w Polsce dostałem na dobę. W nocy czytałem ją z wypiekami na twarzy, jakbym studiował rozkazy wysyłane przez powstańcze rządy. Na drugi dzień, zgodnie z instrukcją, przekazałem książkę kumplowi. Do dzisiaj pamiętam opis tortur stosowanych na więźniach politycznych w Rawiczu. Nic więcej. Dużo mniej niż z Schulza.
Nie ma się co dziwić. Chodziliśmy do Zielonego Liceum w latach, w których dogorywał PRL. To dogorywanie miało wiele twarzy. Wciąż najwyższym szczytem ZSRR był Pik Komunizma, ale bez obawy o nadmierne konsekwencje można było na lekcji geografii głośno powiedzieć, że to „szczyt szczytów”. Ciągle jeszcze na lekcjach PO przechodziło się krótki kurs rzutu granatem, ale był on na tyle absurdalny, że z pytania: „Czy możemy robić to w kierunku wschodnim?” śmiał się nawet nauczyciel. Odwaga była tania na tyle, że nie wymagało wielkiego bohaterstwa przypięcie na wiszącej gazetce szkolnej pisanego ręcznym, kaligraficznym pismem artykułu o zbrodniach wojennych dokonywanych na… Niemcach i fotografowanie się obok Nysy z wielkim białym napisem MILICJA.

Te zdjęcia zresztą, zrobione tuż po maturze, są kultowe przynajmniej dla pięciu osób, które się na nich znalazły, dla Iwony, Bartka, Wiolki, Dziuni i Łysego, czyli mnie. Kultowe są też lenonki z różowymi szkłami, które najpierw należały do Wiolki, a później stały się przechodnim atrybutem pomaturalnej swobody i końca szkoły. Nie mniej kultowa jest również sama Nysa, którą panowie milicjanci ustawili tam, jakby wiedzieli, że potrzebna nam będzie do sentymentalnej już dzisiaj sesji. Swoboda, z jaką przed nią siedzimy najlepiej dowodzi, jak niewielkiej odwagi to wymagało. Nie to, co uczestnictwo w lekcjach chemii.
Profesor M.H. do złudzenia przypominał ojca z rysunków ilustrujących Sklepy cynamonowe wykonanych ręką samego Schulza. Jego profil dobrze utkwił w głowie każdemu, kto chodził wówczas do Zielonego Liceum. Kiedy w dzienniku wyszukiwał osób, które chciał zapytać, siedział bokiem do klasy, a w pomieszczeniu robiło się tak cicho, że tylko wzrok miał co utrwalić w czasie tego strasznego momentu. Tak – nie bójmy się tego porównania – profesor M.H. był demiurgiem, który, jak nam się wtedy wydawało, w pełni decyduje o naszym losie. Był też demiurgiem wówczas, kiedy stojąc za dużym stołem doświadczalnym przeprowadzał swoje najbardziej spektakularne doświadczenie, słynny Wielki Wybuch, którym wprowadzał uczniów w świat skomplikowanych reakcji chemicznych. Ten wybuch miał siłę prawie taką samą, jak mityczna Księga, która „leżała na biurku ojca, a ojciec, pogrążony w niej cicho, pocierał poślinionym palcem cierpliwie grzbiet tych odbijanek, aż ślepy papier zaczynał mglić się, mętnieć, majaczyć…”.
Skojarzenie Zielonego Liceum z Schulzem ma jeszcze jeden wymiar – teraz, po czasie, wszystko to, co wspominam nabiera lekko mitycznego charakteru. Pamięć niebezpiecznie skręca w jakąś boczną odnogę i próbuje udawać, że przechowuje nie tyle konkretne obrazy, ile ich prawzory. Archetypiczne stają się więc najzwyklejsze rzeczy: „Bonjour, asseye-vous” wypowiadane przez wychowawczynię na pierwszej w życiu lekcji francuskiego, wiersz Puszkina „Wa głubinie sibirskich rud” recytowany przez K.L. z powagą bliską omdlenia, ludyczna atmosfera panująca na lekcjach historii, momenty uroczych profesorskich roztargnień na fizyce, obrazoburcza adaptacja Szekspira odgrywana na studniówce i słynny przerzut bokiem Kontosa na lekcji w-f. Archetypiczna wydaje się sama lektura Schulza – Sklepy cynamonowe czytane w autobusie, którym dojeżdżaliśmy ze szkoły do domu.
Od tych mitycznych zajść minęło sporo czasu, na tyle dużo, aby związek Schulza z Zielonym Liceum zdołał się jakoś ukonkretnić. Parę lat temu, przy okazji wywiadów dotyczących druha Bolka Zajiczka trafiłem na nazwisko Aleksandra Kuszczaka. Po wojnie był fizykiem w milickim liceum. Pierwsze roczniki absolwentów zapamiętały szczególnie jego słynne powiedzenie: „Ty wisz czy nie wisz? Wisz, to gadaj, nie wisz to siadaj”. Tak się składa, że w gimnazjum w Drochobyczu, w którym Schulz uczył rysunku, fizyki i matematyki uczył Aleksy Kuszczak. Jak podpowiadają biografowie pisarza, fizyk ów był jednym z nielicznych przyjaciół Schulza pracujących w szkole. O tym, że zażyłość między nimi była spora może świadczyć choćby fakt, że to właśnie Kuszczak, w imieniu pisarza, prosił Józefinę Szelińską
o pozowanie Schulzowi do portretu.
Zbieżność nazwisk, imion, zawodów? Jeśli nie, to duch Schulza wciąż unosi się nad Zielonym Liceum. Mam nadzieję, że tak jest, choćby dlatego, że przywłaszczenie książki dla jednego kiczowatego obrazka znalazłoby, wątłe, bo wątłe, ale jednak jakieś usprawiedliwienie metafizyczne.
Tylko tak można odpokutować niezrozumiałą kradzież z młodości.
Marcin Ziętkiewicz – I miejsce w konkursie Pokolenia Zielonego Liceum