w Wspomnienia

Idea Studio – zielona filmówka z lat 2006-2009

Był rok 2006. Na jednej z lekcji podstaw przedsiębiorczości pani Beata Jaskulska ogłosiła konkurs na zaprezentowanie ciekawego i oryginalnego biznesplanu. Wystarczyło kilka sekund, aby w mojej głowie zrodziła się wizja filmu. Od razu rzuciłem pomysł kolegom z sąsiedztwa – ławki w gabinecie biologicznym były połączone w długie rzędy, co stwarzało doskonałe warunki do większych, czasem konspirowanych zgromadzeń. Naprędce, metodą burzy mózgów, wymyśliliśmy scenariusz filmu,
w którym zdesperowany klient przychodzi do banku, aby wybłagać pożyczkę na święta. Nie pamiętam już, czy celowo, czy zupełnym przypadkiem, ta banalna historia otwierała swym niedopowiedzianym zakończeniem furtkę do przygody, jaką miało być stworzenie i działanie całkiem dużej i prosperującej przez prawie 3 lata grupy filmowej.


A moment i warunki ku temu były doskonale, ponieważ od kilku miesięcy wędrowaliśmy po Miliczu z moim przyjacielem Mirkiem, kręcąc przeróżne, dziwaczne, krótkie formy dokumentalne, napawając się novum ze świata technologii – aparatem cyfrowym, który potrafił nagrywać filmy!

W kilka dni zorganizowaliśmy wolną salę matematyczną po zajęciach, Mirka z aparatem oraz jedyny element scenografii – kręcone pejsy bankowców, które dziś byłyby niedopuszczalną formą niepoprawności politycznej, ale cóż… inspirował nas brytyjski humor, Monty Python i tego typu klimaty.

Kilkanaście nieudanych ujęć, kilka godzin montażu, postprodukcyjne postarzenie filmu do klimatu lat 30. i legendarny podkład – „In The Mood” Glenna Millera, które miało stać się później znakiem rozpoznawczym naszej grupy. Na kolejnej lekcji Podstaw Przedsiębiorczości, po prezentacji filmu pozostała piątka w dzienniku oraz wielki niedosyt… Jak potoczyły się dalej losy klienta banku? Czy udało mu się spłacić pożyczkę? Usiedliśmy jeszcze raz do stołu z wizją kontynuacji tego tematu w formie… prawdziwego filmu!

W ten oto sposób po kilku dniach planowania ruszyły prace na planie filmu AKMAK II – reaktywacja, którego akcja działa się już nie tylko w gabinecie matematycznym, ale także w komórce obok pokoju nauczycielskiego, gdzie agenci bankowi przychodzą upomnieć się o spłatę zadłużenia, oraz na korytarzach  pierwszego i drugiego piętra, gdzie przed wejściem do auli rozgrywa się bitwa z kamerą pracującą jak w filmie Matrix rodzeństwa Wachowskich, a w wąskim korytarzu między gabinetem chemicznym a gabinetem przysposobienia obronnego kule latają na żyłkach kołyszącym się ruchem trzymającej je nad kamerą ręki. Na tym etapie raczkująca jeszcze grupa działała w zasadzie bez głębszej potrzeby ingerencji w infrastrukturę szkoły, narażając się co najwyżej na dziwne spojrzenia innych uczniów. Montowany po szkolnych zajęciach film, emitowany później na lekcjach informatyki i rozchodzący się na płytach pocztą pantoflową, sprawiał, że w życiu I LO zaznaczyło się istnienie grupy filmowej.

Jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia. Zwieńczenie trylogii miało być epickie. Tym razem w prace nad filmem było zaangażowanych już sześć osób, prace trwały wiele tygodni, a końcowy, pełen widowiskowej akcji obraz sensacyjny miał całe 15 minut. Trzeci film był już rozbudowaną historią opowiadającą o złym, prowadzącym parabank mafiozie, podle traktującym swych pracowników, którzy wbrew swojej woli i sumieniom, zmuszani są do ścigania klientów w celu ściągania z nich nieludzkich procentów. Z perspektywy czasu niesamowicie było obserwować proces ewolucji tych przedsięwzięć. Na poczet trzeciego filmu wynajmowaliśmy już gabinet chemiczny lub całą salę gimnastyczną, wykorzystując do efektów specjalnych materace. Pościgi i sceny akcji rozgrywały się właściwie we wszystkich korytarzach szkoły.

Trylogia o barbarzyńskim banku, zakończona happy endem, dała grupie Idea Studio pierwsze miejsce w szkolnym przeglądzie filmowym. Wręczona nam statuetka „Oskarka” stoi nawet do dziś w moim pokoju w domu rodzinnym w Miliczu.

W tamtych czasach obróbka materiału wideo była tak wielkim wyzwaniem, że zwykły komputer domowy zwyczajnie nie wystarczał. Dysk o rozmiarze 30 GB nie był w stanie pomieścić zmontowanego filmu, który przed kompresją mógł zajmować nawet 50 GB! Musieliśmy prosić o pomoc szkołę. Pamiętam, jak pewnego popołudnia poprosiłem wychowawcę – Grzegorza Łuszczka, aby pozwolił mnie i Mirkowi przyjść do gabinetu informatycznego i „puścić renderowanie” filmu na noc (To taki proces, w którym sklejone w specjalnym programie sceny zostają wraz z muzyką
i efektami ostatecznie zapisane jako jeden plik z filmem). Jednak wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że tego dnia to się nie uda. Gdy tylko uruchomiliśmy proces tworzenia się ostatecznego pliku z filmem, rozpętała się jedna z najgorszych burz z wichurą, jakie przeżyłem w Miliczu.
Za oknami zrobiło się dosłownie czarno, a my siedzieliśmy w ciemnej pracowni przy pojedynczym, majaczącym światłem monitorze. Z nieba lała się nieprzerwanie tak potężna struga deszczu, że byliśmy uwięzieni w mrocznych korytarzach opustoszałej szkoły przez kilka godzin. Pamiętam, że tego dnia okrutnie wybiły studzienki na ulicy Wojska Polskiego. To nie był jeszcze koniec horroru. Gdy tylko opuściliśmy szkołę, okazało się, że z powodu awarii została ona odcięta od prądu. Całość prac nad „wypieczeniem” filmu poszła na marne i trzeba było powtarzać wszystko od początku.

Pierwsza trylogia była dla grupy jedynie rozgrzewką. W wakacje po filmowym roku szkolnym nakręciliśmy w plenerze leśnym dwa filmy kolejnej trylogii oraz mnóstwo krótkich form filmowych,  jednak ukoronowanie naszej twórczości dopiero miało nastąpić.

Po zakończeniu nauki w Zielonym ani nam się śniło kończyć z filmową przygodą. Co prawda koledzy z klasy poszli już swoimi ścieżkami, rekrutowaliśmy się właśnie na wymarzone studia, ale jakaś wewnętrzna siła ciągnęła nas do nakręcenia kolejnych filmów w murach Zielonego Liceum. Pewnego razu spotkałem się z Tomkiem – kolegą z klasy z ostatnich 3 lat w liceum. Tomek grał w lokalnej grupie teatralnej, więc spytałem go, czy nie chciałby napisać scenariusza horroru, który rozgrywałby się w murach naszego liceum. Kilka twórczych spotkań, kilka rozmów z koleżanką, która zagrała w naszych wakacyjnych filmach i mieliśmy świetny scenariusz na film grozy o trójce przyjaciół, którzy wyruszają do starej, opuszczonej szkoły, aby przekonać się, czy legenda o straszącym w niej duchu jest prawdziwa. Magia kina zadziałała tak, że do opuszczonych murów szkoły, granych przez Zielone Liceum, bohaterowie wchodzili
z milickiego parku pałacowego. Mniej efektów specjalnych, więcej rekwizytów oraz mnóstwo dialogów zabierało nas w przygodę delikatnie ocierającą się już o prawdziwy rodzaj sztuki filmowej. Wszystko dzięki genialnemu scenariuszowi Tomka. To także ostatni film, w którym pojawiłem się przed obiektywem kamery, obsługiwanej od samego początku przez Mirka.

Zwieńczeniem naszej twórczości miała okazać się jednak druga część horroru o opuszczonej szkole – The Milicz School Project 2. Nie wiem, czy w jakiś sposób czuliśmy, że z powodu rozpoczęcia studiów to może być nasza ostatnia produkcja, czym może dzięki zebranemu wcześniej doświadczeniu, ale tym razem podeszliśmy do projektu najambitniej. Tomek ponownie napisał genialny scenariusz, a ja po raz ostatni „zasiadłem w fotelu reżysera”. Zdjęcia trwały ponad dwa miesiące. W pewnym momencie, we wrześniu, kiedy zaczął się rok szkolny, a ja miałem jeszcze miesiąc wakacji przed rozpoczęciem roku akademickiego, wchodziliśmy z grupą do klas podczas lekcji i zachęcaliśmy uczniów do wzięcia udziału w filmie w rolach statystów. Sceny kręcone były w szkole oraz wielu lokalizacjach w Miliczu. W filmie główne role zagrało 7 osób – ówczesnych uczniów Zielonego,
a w cały projekt zaangażowanych było 11 osób. Być może dziś nie brzmi to imponująco, ale zgranie takiej liczby osób na kilkanaście dni zdjęć wciągu kilku miesięcy było nie lada wyzwaniem. Montownie i postprodukcja filmu trwały kolejny miesiąc, a w wyniku prac powstało ponad 30 minut prawdziwego filmu, który do dziś można obejrzeć w Internecie.

Po 12 latach od tamtych wydarzeń często wracam wspomnieniami do wspaniałych momentów z działalności amatorskiej grupy Idea Studio. Życzę każdemu, kto ma to wielkie szczęście brać udział w życiu Zielonego, wielu takich chwil beztroskiej kreatywności, które zapadną w pamięć na całe życie, a być może staną się inspiracją do wyboru drogi życiowej!

Adam Wiernasz – II miejsce w konkursie Pokolenia Zielonego Liceum

w Wspomnienia

Jakie młodzieży chowanie…

Miałem szczęście, że wychowawcą naszej 1A (1970-74) był Pan Profesor Mieczysław Tomaszewski, powszechnie i z czułością zwany przez nas „Mieciem”. To była chyba pierwsza wrześniowa lekcja wychowawcza.
Pan Profesor bardzo poważnym tonem, (do dziś podziwiam ukrytą kpinę) oświadczył nam, że nikt z nas nie ma obowiązku nauki w liceum, bo obowiązek szkolny skończyliśmy na podstawówce. Po chwili ze zdziwieniem usłyszałem, że Pan Profesor przyjaźni się i „ma chody”
u mojego rodzonego ojca Tadeusza Laskowicza (ojciec prowadził prace melioracyjne, zatrudniał wielu prostych, niewykształconych ludzi „do łopaty”) i każdemu z nas pomoże załatwić przysłowiowe gumiaki i łopatę. Chyba nikt nas by lepiej nie zmotywował do pracy, niż to udało się Panu Profesorowi Tomaszewskiemu. Nigdy nikogo nie straszył, nie wzbudzał strachu, a cieszył się wśród nas największym szacunkiem. Dowodem niech będzie fakt, że po wielu latach, w czasie któregoś ze spotkań maturalnych, jeden z podchmielonych kolegów zapomniał o miejscu w szyku i niezbyt roztropnie zaproponował (sic!), byśmy z „naszym Mieciem” przeszli „ na ty”. Było wesoło, ale wszyscy jak jeden zastygliśmy zmrożeni, zakrzyczeliśmy tego kolegę i wybili mu ten pomysł z głowy. „Miecio” – tak! Ale by do naszego „Miecia” zwracać się inaczej niż „Panie Psorze”, to byłoby za dużo! I tak już było na każdym spotkaniu do czasu, gdy nasz ulubiony WYCHOWAWCA  opuścił nas fizycznie. Ale duchem jest w każdym z nas…

Jest rzeczą naturalną, że wraz z upływem lat mamy rosnącą skłonność do idealizowania naszej młodości i szczególnie chętnie wracamy do lat szkolnych. W pamięci mam bardzo mało wspomnień z mej Szkoły Podstawowej nr 2. Zostały one zdominowane przez dużo intensywniejszy okres w naszym Liceum, wtedy często zwanym Ogólniakiem. W moim przypadku zmiana szkoły była formalna (rok 1970), gdyż fizycznie „Dwójka” mieściła się w tym samym budynku co LO  i od pierwszej klasy podstawówki byłem opatrzony z widokiem starszych licealistów i grona pedagogicznego, nie wspominając słynnej Pani Woźnej ze swym nie mniej słynnym dzwonkiem, ogłaszającym początek i koniec przerw między lekcjami.

          Jakże banalnie brzmi zdanie, że każdy nauczyciel, bez względu na wykładane przedmioty, powinien być wychowawcą swych uczniów. Nasz wspaniały, surowy, ale zawsze sprawiedliwy fizyk – Pan Profesor Tadeusz Pasierb, na jednej z pierwszych lekcji fizyki dał mi  niezwykłą lekcję, która wtedy tak mi poszła w pięty, że zapamiętałem ją na całe życie. Sytuacja była mniej więcej taka: zostałem wyrwany do odpowiedzi i – co ciekawe – wszystko wiedziałem jak trzeba i dumny czekałem na dobrą ocenę. A tu – o zgrozo – Pan Profesor zaczął mnie przedrzeźniać i wykpił wszystkie moje „ykania”. Mogło to wyglądać tak: „przy-yyyy normalnym -yyy- ciśnieniu – yyy- woda -yyy- wrze – yyy- w -yyy- temperaturze -yyy- stu-yyy-stopni”. Wypadło to tak śmiesznie, że nie wiedziałem, czy mam płakać ze wstydu, czy razem z innymi śmiać się… Ale efekt został osiągnięty na całe życie – minęło ponad 46 lat, nie ma wśród nas Pana Profesora, a nauczka pozostała. W efekcie nie „ykam” albo wcale albo – jeśli się trafi – to jestem tego świadom. Co ciekawe, gdy przebywałem dłużej w Anglii czy pracując w języku angielskim, gdy zauważyłem, że zaczynałem „aaarować” (częsta maniera w tym języku), od razu starałem się pozbyć tego niechlujstwa językowego. Podobnie jest z fatalnym – ostatnio fala tego zjawiska nieco słabnie – z „taakowaniem”. Sam nie używam słowa „tak” jako swoistego przecinka i drażnią mnie wszelkie niepotrzebne „tak”..  I  TAK oto wcale nie poloniści, a fizyk pomógł mi w dbałości o czystość mych wypowiedzi, nie tylko po polsku. Dziękuję, Panie Profesorze…

          Od pierwszych dni w Liceum bardzo ciągnęło mnie do fotografii. Niestety, do dziś będący dla mnie ideałem fotograficznej fachowości i najwyższej jakości zdjęć, tenże sam Pan Profesor Tadeusz Pasierb, nie prowadził koła fotograficznego i działałem trochę po omacku. Nie pamiętam, czy na zajęcia prowadzone przez Pana Zygmunta Kołodzieja w Zasadniczej Szkole Zawodowej (vis á vis wejścia do „dużego” koscioła) chodziłem jeszcze w podstawówce czy już w liceum. Przełomem była pomoc Pana Profesora Jerzego Błacha, który – gdy byłem chyba w 2.  klasie – zorganizował (lub co najmniej uruchomił) ciemnię fotograficzną na końcu korytarza na 2. piętrze, za gabinetami języka rosyjskiego. Nie było formalnego koła, ale i ja, i Pan Profesor korzystaliśmy z niej regularnie. Wygodne było to, że dostałem klucz do tej ciemni. Pan Profesor chyba nigdy nie dowiedział się, że dość często w niej zatracałem poczucie czasu i zdarzało mi się ją opuszczać głęboką nocą – jak ten w owych czasach słynny z TV „Belfegor czyli upiór Luwru” – nie korzystałem z latarki, cicho schodziłem na sam dół i wychodziłem na podwórze, nikogo nie niepokojąc. Nie pamiętam, czy w tamtych latach mieszkanie służbowe na dole było jeszcze zamieszkałe. Jak by nie było – nigdy nikt mnie na tych nocnych przygodach nie nakrył. 

          Z ciemnią kojarzy mi się też taka zabawna historia, która wtedy – trochę mówiąc żartem – mogła skończyć się niemal skandalem obyczajowym. Otóż w czasie długiej przerwy zrealizowałem prośbę jednej z koleżanek, która chciała zobaczyć proces powiększania i wywoływania zdjęć. Na poprzedniej przerwie przygotowałem wywoływacz, wodę, utrwalacz, negatywy, itd. dzięki czemu, na długiej przerwie,  już w chwilę po naszym wejściu do ciemni i po zapaleniu oliwkowego światła, przystąpiłem do pracy pod powiększalnikiem (to był Krokus, chyba 69, dostosowany do powiększania zarówno filmów małoobrazkowych 24×36 mm,  6×6 jak i i 6×9). I nagle, co raczej nie zdarzało się, do drzwi zapukał i odezwał  się mój opiekun – Pan Profesor, który czegoś pilnie potrzebował z ciemni. Ja i koleżanka byliśmy tak zaskoczeni, że podobnie zareagowaliśmy strachem, bojąc się, że mimo bardzo łagodnego charakteru Pana Profesora, może on uznać nasze zachowanie za naganne i że może dojść  albo do utraty zaufania do mnie i odebrania klucza albo  nawet  do tzw. „afery” rozpatrywanej na radzie pedagogicznej… Reakcja była natychmiastowa – koleżanka szybko schowała się pod stół, ja tylko krzyknąłem, że już chowam światłoczuły papier fotograficzny i zaraz otworzę drzwi. I tak się stało. Drzwi otwarte, w ciemni nadal ciemnawo, Pan Profesor szybko znajduje to, czego szukał i nic raczej nie podejrzewając, wychodzi…. A my potrzebujemy chwili, by tętno wróciło do normy…. Dziś sprawa jest godna jedynie uśmiechu, ale ja od tej przygody wielokrotnie w przyszłości pilnowałem się, by nie znaleźć się w podobnej sytuacji…

Kazimierz Laskowicz – II miejsce w konkursie
Pokolenia Zielonego Liceum

w Lata 20. XX w., Wydarzenia

Placówka krzewienia kultury

Dyrektor gimnazjum w Miliczu – dr. Walter Krebs swój wpis inauguracyjny do księgi pamiątkowej poświęcił zadaniom szkoły w dziedzinie kultury. Zacytował Kurta Kesslera i jego interpretację pojęcia kultury:

Kultura to wewnętrzne ożywienie i wywyższenie człowieka poprzez uczestnictwo w świecie duchowym.

Dyrektor gimnazjum w Miliczu Walter Krebs (1927-40).

Według dyrektora wartości niemieckiej literatury, sztuki i religii powinny być przybliżane uczniom w sposób poglądowy. Jednocześnie powinno im się stworzyć możliwość wglądu w kulturę sąsiednich narodów, czemu pomagać miała nauka języków nowożytnych – angielskiego i francuskiego – obok łaciny.

Dyrektor w swej mowie inauguracyjnej z okazji rozpoczęcia działalności Szkoły podkreślił, że to spojrzenie na obcą kulturę i odrębność duchową nie powinno kierować się tylko na Zachód, lecz uwzględnić również istnienie wschodnich sąsiadów. Być może w przyszłości udałoby się to osiągnąć poprzez naukę jednego języka słowiańskiego jako przedmiotu do wyboru.

Oprócz krzewienia ideałów szkoła miała, jego zdaniem, za zadanie wykazanie znaczenia osiągnięć przyrodniczych, matematycznych
i technicznych. Wyższym celem każdej kultury jest jednak kształtowanie osobowości, której istota stale znajduje się to w stanie napięcia, to równowagi pomiędzy biernością a aktywnością. Do kształtowania ducha dochodzi rozwój fizyczny, którego celem jest panowanie nad sobą oraz płynność i zwinność ruchów. Zdaniem dyrektora sala gimnastyczna oraz pełnowymiarowe boisko, których bardzo w Miliczu brakowało, miały służyć zarówno młodzieży, jak i pozostałym mieszkańcom.

Indywidualny rozwój można osiągnąć poprzez twórcze metody prowadzenia zajęć, polegające na wspieraniu samodzielnej pracy. Natomiast muzyka i sztuka powinny budzić poczucie piękna i rozwijać poczucie wspólnoty. Prowadzenie zajęć manualnych powinno zaś służyć zrozumieniu spraw socjalnych.

Działalność szkoły, zdaniem dyrektora Krebsa, nie powinna ograniczać się do społeczności uczniowskiej, ale powinna rozwijać więzi z rodziną i przedstawicielami innych szkół. Szkoła powinna być otwarta i służyć całemu społeczeństwu.

Słowa pierwszego dyrektora milickiego gimnazjum, mimo upływu lat wywołują wzruszenie i refleksję. Warto o nich pamiętać, szczególnie te dotyczące kultury:

Kultura to nie tylko posiadanie dóbr obiektywnych czy działalność ludzi o bogatym wnętrzu. Kultura to także pragnienie bycia
w społeczeństwie i duchowa wspólnota. Kto chce korzystać z dóbr kultury, musi również czuć się wewnętrznie zobowiązany do jej wspierania i współtworzenia…

Kadra pedagogiczna Reformrealgymnasium w Miliczu po inauguracji – dyrektor Krebs stoi pierwszy od lewej.
w Lata 20. XX w., Wydarzenia

Położenie kamienia węgielnego i budowa

3 sierpnia 1927 roku ogłoszono konkurs na projekt budowy milickiego gimnazjum w berlińskich i wrocławskich fachowych czasopismach.

Do 5 listopada na konkurs wpłynęło ok. 80 projektów. Po ocenie komisja we Wrocławiu zdecydowała, że nagrodę w wysokości 4 tys. ówczesnych marek otrzyma architekt Hans Spitzner. Jemu również, za zgodą komisji powiatowej, powierzono realizację budowy.

28 czerwca w obecności wybitnych osobistości odbyła się uroczystość położenia kamienia węgielnego pod budowę gimnazjum w Miliczu.

W tamtych czasach zaopatrzenie w maszyny budowlane było niewielkie – pozostawała siła rąk ludzkich. Powiat był stosunkowo biedny, ale budowa zapewniła pracę wielu osobom i ożywiła niektóre gałęzie gospodarki. Budynek powstał w rekordowym tempie – w półtora roku. Terminu udało się dotrzymać, mimo że budowie towarzyszyły nieprzewidziane wydarzenia – robotnicy natrafili na wody gruntowe podczas kopania fundamentów pod późniejszą kotłownię.

Budowy doglądał nowo wybrany dyrektor gimnazjum – dr Walter Krebs, który wnosił swoje życzenia i pomysły. Z satysfakcją opisywał wygląd zewnętrzny budynku, który wyrastał w dzielnicy mieszkaniowej Milicza. Uważał, że przyjazny, jasnozielony kolor tynku, błyszczące dachówki, gzyms z kamienia muszlowego oraz oprawa balustrad harmonizują
z willowym otoczeniem. Bryła szkoły, dzięki ciekawemu projektowi
i skrzyżowaniu ulic, nie była zbyt masywna.

Źródło: Publikacja Na pamiątkę 70-lecia położenia kamienia węgielnego pod budynek Realnego Gimnazjum Reformowanego powiatu milickiego
w dniu 28 czerwca 1928 r. Do 1945 r. Szkoła Prowincji Wschodnich
w Miliczu, obecnie I Liceum Ogólnokształcące w Miliczu
. Milicz 1998 r.

w Lata 20. XX w., Wydarzenia

Założenie gimnazjum w Miliczu

Na podstawie ustaleń traktatu wersalskiego (1919 r.) powiat milicko-żmigrodzki stał się powiatem granicznym. Przedtem uczniowie z Milicza
i okolic mogli uczęszczać do sąsiednich szkół średnich w Rawiczu oraz Krotoszynie, jednak I wojnie światowej i ustaleniach traktatu oba miasta znalazły się na terenie niepodległej Polski, a Milicz pozostał niemiecki. Utrata możliwości kształcenia się w tych pobliskich miastach była dla mieszkańców tych ziem bolesna – uczniom pozostawało dojeżdżanie do Oleśnicy czy Wrocławia, a nie każdą rodzinę było na to stać. Miasto powiatowe Milicz miało co prawda szkołę średnią, ale kończyła się ona tylko tzw. małą maturą.

Hermann Sperling – starosta w latach 1919-33.

W październiku 1925 roku, dwa lata po końcu kryzysu gospodarczego
w Niemczech, którego skutkiem była m.in. inflacja, ówczesny starosta Hermann Sperling napisał memoriał do władz pruskich oraz Kolegium Szkolnictwa we Wrocławiu. W memoriale tym domagał się utworzenia nowej szkoły średniej w celu podniesienia kulturalnej i gospodarczej rangi Milicza. Pruskie Ministerstwo Kultury odrzuciło projekt utworzenia państwowej szkoły średniej w Miliczu ze względów finansowych. Zaznaczyło jednak, że gdyby potrzeba utworzenia takiej szkoły była istotna, warto utworzyć związek umożliwiający realizacje tego celu.

Wiosną 1927 roku nastąpiły decydujące negocjacje z przedstawicielami Ministerstwa Kultury i Finansów z Kolegium Szkolnictwa oraz władzami Wrocławia i Milicza. W ich wyniku zapadła decyzja, że w Miliczu zostanie utworzone reformowane realne gimnazjum, które będzie utrzymywane przez powiat, ale 75% kosztów utrzymania szkoły (według szacunków roczne trzymanie placówki miało wynieść ok. 11 tys. ówczesnych marek) weźmie na siebie państwo, a resztę miasto Milicz, które odda też nieodpłatnie teren pod inwestycję. Na cel budowy zostanie udzielona specjalna pożyczka w wysokości 800 tys. ówczesnych marek, a dodatkowo 50 tys. zostanie przeznaczone na wyposażenie wnętrz. Dotychczas działająca milicka szkoła średnia będzie stopniowo likwidowana, a jej uczniowie staną się trzonem nowego gimnazjum.

Źródło: Publikacja Na pamiątkę 7-lecia położenia kamienia węgielnego pod budynek Realnego Gimnazjum Reformowanego powiatu milickiego w dniu 28 czerwca 1928 r. Do 1945 r. Szkoła Prowincji Wschodnich w Miliczu, obecnie I Liceum Ogólnokształcące w Miliczu. Milicz 1998 r.

w Wspomnienia

Pani Profesor

Łucja Skibińska z dawnymi uczniami podczas zjazdu absolwentów na 50-lecie I LO

 Z okazji jubileuszu 50-lecia I LO, kiedy przyjmowaliśmy w naszych murach absolwentów, profesorów, władze miasta, gości, kiedy dzień toczył się według opracowanego drobiazgowo planu i  scenariusza, grupa byłych uczniów naszej szkoły, mieszkających poza granicami kraju, ogłosiła ustanowienie stypendium im. prof. Łucji Skibińskiej dla najlepszego aktualnego  absolwenta. Wszyscy uczestnicy uroczystości jubileuszowych wstrzymali oddech. Po raz pierwszy z inicjatywy uczniów sprzed lat powstała myśl o nagrodzeniu młodszej koleżanki lub kolegi. Ponadto uhonorowano żyjącą panią profesor matematyki, która tak bardzo zapisała się w pamięci swoich wychowanków, że pod jej patronatem nagroda miałby być przyznawana. Nie łudźmy się, nie wszyscy są fanami „królowej nauk”, dlatego jako nauczycielka, ale także absolwentka I LO, rocznik 1984, wyobraziłam sobie, kim była dla Nich pani Łucja jako człowiek.
Myśl bardzo szybko wprowadzono w czyn. Pod kierownictwem prof. Tomasza Wielickiego powstał regulamin Międzynarodowego stypendium im. Prof. Łucji Skibińskiej przy I LO. I tak minęło 25 lat.

Ale do rzeczy. Na jednej z rad pedagogicznych  ówczesny dyrektor szkoły poprosił o zgłoszenie się dwóch nauczycieli do reprezentowania Rady
w kapitule przyznającej stypendium. Obok nauczycieli, dyrektora szkoły
w kapitule zasiadała w roli przewodniczącej sama pani Łucja. Byłam tak bardzo ciekawa, jak potoczy się historia stypendium, że zgłosiłam swoja kandydaturę, która została przyjęta przez grono pedagogiczne. I tak od
25 lat mam wpływ na przyznanie tej zaszczytnej nagrody. Pamiętam pierwsze spotkanie, wszyscy czekaliśmy na panią Skibińską. Punktualnie
o umówionej godzinie do gabinetu dyrektora weszła starsza pani, której tak naprawdę wcześniej nie znałam i chyba nawet dobrze nie widziałam w dniu ustanowienia stypendium. Wysoka, skromna, dostojna, z młodzieńczym błyskiem w oczach. Pani Łucja swoim wyglądem, postawą, surowością wobec siebie i skromnością od razu zrobiła na mnie wrażenie. Szary strój, niewysokie buty, ale włosy wichrowate. Starsza Pani z duszą osiemnastolatki. Widać było, że coś musiała robić w tym liceum oprócz nauczania matematyki. I rzeczywiście; szkolny teatr, harcerstwo, aktywność społeczna pani profesor udzielała się uczniom. Nie dziwię się,
że za Nią przepadali.

Pierwsze rozmowy o kandydacie do stypendium były takie… pierwsze. Coś sugerowaliśmy, był regulamin, a kwota 3000 dolarów zobowiązywała do rozwagi i pieczołowitości dobierania kryteriów. Darczyńcy zasugerowali, że ma być najlepszy, najbardziej godny, ale głos decydujący miała pani Łucja. No i wybraliśmy Krzysztofa Sobkowiaka. Pani Łucja wielokrotnie dopytywała, czy rzeczywiście wszyscy się zgadzamy, czy to dobry kandydat. Nie mieliśmy wątpliwości. Bardzo dobry uczeń, świetnie zdana matura, wysoka kultura osobista.

Kiedy minął rok i po raz kolejny zebrała się kapituła, pani profesor była już pewniejsza swoich wyborów. Analizowaliśmy dzienniki z całego okresu kształcenia wszystkich kandydatów, arkusze ocen, rozpatrywaliśmy sytuację rodzinną. Pani Łucja wychodziła z obrad w kolejnych latach coraz spokojniejsza, bez rozterek w sercu, że mogła swoją decyzją kogoś nie docenić. Widziałam Ją jako precyzyjną, uczciwą, rzetelną, zdyscyplinowaną osobę. Surową, ale sprawiedliwą.

Podczas wyboru kolejnych kandydatów pani profesor odkryła przed nami coś nowego. Pojawili się uczniowie, których wyniki w nauce, osiągnięcia w konkursach i wyniki matury były porównywalne. Przyszła pora na nowe kryterium. Kto będzie miał trudniej w starcie w dorosłość, w studiowaniu? Którym rodzicom będzie trudniej utrzymać swoje dziecko, kandydata do stypendium, na uczelni, poza domem? Pani Łucja zapowiedziała, że dokona wizji lokalnej i sama, na własne oczy przekona się, w jakich warunkach żyją kandydaci i z jakimi trudnościami walczą. Byłam pełna podziwu dla energii naszej szefowej.

Pewnego słonecznego dnia siedziałam z dziećmi na ławce, przed domem na Grunwaldzkiej. Joasia i Ola, moje córki, bawiły się, korzystając z pięknej pogody. Była wiosna. Skrzypnęła furtka i moim oczom ukazała się Pani Łucja. Przysiadła obok na ławce i zobaczyłam ciepłą, empatyczna kobietę,
z czułością patrzącą na moje dziewczyny. Dopytywała o ich  imiona, o moją rodzinę, o pracę w liceum. Opowiadała o swojej rodzinie, o latach aktywności zawodowej. A przede wszystkim o inicjatorach stypendium, wspominając ich szkolne perypetie. Wspominała profesorów, których  miałam zaszczyt spotkać na swojej drodze jako uczennica. Tak mijały godziny. Rozstałyśmy się i uzmysłowiłam sobie, że teraz pani Łucja dopiero teraz jest dla mnie kompletna, prawdziwa.

I nadszedł dzień, kiedy dotarła do nas wiadomość o śmierci pani profesor. W dniu pogrzebu miałam zaliczenie z informatyki na studiach podyplomowych we Wrocławiu. Spodziewałam się trzeciego dziecka. Pamiętam, jak pędziłam do Wrocławia, żeby móc wrócić na czas i pożegnać dobrego człowieka…

Pani Profesor nie ma już wśród nas. Stypendium nie jest już międzynarodowe, zmieniła się formuła, wartość nagrody, skład kapituły. Jedno jest niezmienne, duch pani Łucji jest obecny i zawsze wspominamy, jak Ona podchodziła do wizerunku kandydata. Jestem jedyną osobą, która jest w kapitule od samego początku. Darczyńcy to absolwenci naszej szkoły i Rada Rodziców. Mam nadzieję, że przetrwa główne, pierwotne założenie tego stypendium. Że dawni stypendyści, dzisiaj już pracujący, robiący karierę zawodową będą tymi, którzy spróbują wesprzeć swoich młodszych kolegów w ich życiowym starcie.

 Beata Jaskulska – III miejsce w konkursie „Pokolenia Zielonego Liceum”

w Wspomnienia

Wspomnienia Teresy Radeckiej

Do Milicza przyjechaliśmy z rodziną 30 września 1945 roku
i zamieszkaliśmy przy ul. Grunwaldzkiej. Szkoła Powszechna już przyjmowała uczniów, kierownikiem był pan R. Jamer. Budynek liceum
był zajęty przez wojska radzieckie. W tym budynku znajdowały się klasy liceum (w szkole powszechnej).

Po ukończeniu szkoły podstawowej przystąpiłam do egzaminów w Liceum Ogólnokształcącym, którego budynek był jeszcze w remoncie. To był 1949 r., rok wcześniej powstały licea jedenastoletnie.

W pierwszym roku mojej nauki w liceum w VIII b naszą wychowawczynią była pani Klara Dąbrowska – nauczycielka języka polskiego. Była wspaniałą wychowawczynią. Dzięki niej pierwszy raz zobaczyłam Sobótkę i widoki na okolicę. Ona też jeździła z nami do opery i teatru. Pierwszy raz widziałam aktorów w „Złotym koguciku” i „Halkę”, w której główną rolę pięknym sopranem śpiewała H. Halska.

Pani Dąbrowska wychowywała nas dla kultury i patriotyzmu. W klasie nie było żadnych incydentów, byliśmy zdyscyplinowani i słuchaliśmy naszej wychowawczyni, bo umiała z nami postępować. Zachęcała do uczestnictwa w przedstawieniach, których była reżyserem, np. w „Skąpcu”.

Historii i geografii uczyła nas Helena Haas. Pokazywała nam i nazywała skały, kamienie półszlachetne, ametysty, topazy, kryształy górskie i inne. Trochę baliśmy się tych lekcji, bo zmuszała nas do solidnej nauki. Pierwszą w życiu ocenę niedostateczną dostałam właśnie z historii, musiałam się dużo uczyć, żeby ją poprawić. Dzięki temu polubiłam historię, więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

W późniejszym okresie często odwiedzałam panią Haas w domu i DPS. To była prośba mojego brata, ponieważ bardzo się zaprzyjaźnili. Biologii uczył mnie pan Adam Konopnicki, który mieszkał w sąsiednim budynku. W czasie okupacji stracił syna i napisał „Treny”, by uczcić jego pamięć i ukoić swój ból. Był ogromnym miłośnikiem przyrody i często zabierał nas na wyprawy do parku i nad Barycz. Miał specjalny notesik, w którym zapisywał oceny.

W sąsiedztwie mieszkał też pan Aleksy Kuszczak, który miał z nami fizykę. Był bardzo lubiany za swoją wiedzę, takt, kulturę. W mojej klasie była koleżanka Wandzia, której zmarł w tym czasie ojczym. Pan Kuszczak podszedł do niej na początku lekcji i podając rękę, złożył kondolencje. Kultura! Matematyki uczył krótko p. Tadeusz Trzciński, a potem Łucja Skibińska, wychowawczyni równoległej klasy „b”.

W 1949 roku przybyła do Milicza tuż po studiach p. Wanda Kwiatkowska, która zastąpiła Klarę Dąbrowską w pełnieniu funkcji wychowawcy i w nauczaniu języka polskiego. W tym czasie zostało rozwiązane ZHP. Powstała luka, bo wielu uczniów nie chciało być w ZMP. Tę lukę w naszym gimnazjum i liceum wypełniła pani Kwiatkowska. W tym czasie bardzo zwiększyła się działalność kół sportowych: gry zespołowe, zapasy, łucznictwo, lekkoatletyka. To był wpływ naszej kadry nauczycielskiej
i środowiska oraz rodziców.

Wanda Kwiatkowska jako instruktorka harcerska zebrała wokół siebie grono harcerek i harcerzy. Została drużynową tajnej grupy harcerskiej im. Orląt Lwowskich, a mnie namówiła do bycia zastępową. Zgodziłam się na to z radością, bo z harcerstwem byłam związana od 1945 roku, a wcześniej obserwowałam działalność harcerską mojego brata Bolesława, który zginął na Majdanku. Działaliśmy w 4-6 osobowych zastępach, które nawzajem się nie spotykały i prawie o sobie nie wiedziały.

Mieliśmy typowe zajęcia harcerskie – podchody, śpiew, recytacja, ogniska, gry, zabawy. Wzorowaliśmy się na dzielnych obrońcach Lwowa i Warszawy oraz bohaterach rozsławiających Polskę, takich jak Janusz Kusociński czy Stanisława Walesiewiczówna. Drużyna liczyła około 20 osób. Naszym celem było zachowanie godności narodowej i godności osobistej. Przygotowywaliśmy się do walki z ZSRR. Formami działalności były ćwiczenia harcerskie wyrabiające sprawność i wytrzymałość fizyczną, ogniska, gry terenowe, biwaki, spotkania literackie, wykonanie sztandaru drużyny, gromadzenie broni i materiałów wybuchowych oraz ćwiczenia praktyczne, bojkot świąt komunistycznych.

Pamiętam wieczorne ognisko w Sułowie, a potem nocleg. Mieliśmy też kilka spotkań w mieszkaniu drużynowej – były śpiewy, zabawy, deklamacje, czytanie i ćwiczenia, samarytanka. Zbiórki odbywały się w różnych porach, w różnych miejscach i prawie zawsze niepełnych składach osobowych, np. zbiórka w komórce z makulaturą – to tam wymienialiśmy między sobą książki historyczne o tematyce patriotycznej, teksty pieśni i piosenek.

Tajnych organizacji harcerskich w Polsce było sporo. Były wykrywane, a ich członków surowo karano więzieniem, a nawet wyrokami śmierci. Zdecydowano więc u nas o rozproszeniu się po Polsce. Wyjechałam też ja – drużynowa. Po 9. Klasie postanowiłam przenieść się do Liceum Pedagogicznego we Wrocławiu. Przed wyjazdem wezwał mnie do siebie ówczesny dyrektor p. Witold Krzyworączka. Pytał o powód mojej decyzji i namawiał,  bym zmieniła zdanie, ale nie naciskał. Przypuszczam, że wiedział o naszej działalności…

w Autorytety, Wywiady

Maksymilian Hanysz

Nauczyciel chemii w milickim Liceum w latach 1964-2006, wspominany przez wiele pokoleń uczniowskich. Oto, co powiedział o sobie i pracy
w I LO w wywiadzie z 2012 r.

Jak to się stało, że trafił Pan właśnie do Milicza i do Zielonego
Liceum?

Myśl zostania pedagogiem, nauczycielem, wykluła się w moim
przypadku w ostatnich klasach szkoły podstawowej. Po jej ukończeniu
w 1954 roku rozpocząłem naukę w Państwowym Liceum Pedagogicznym
im. Jana Amosa Komeńskiego w Lesznie. Maturę zdałem w 1959 roku,
następnie rozpocząłem studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku
na wydziale Matematyczno-Fizyczno-Chemicznym, kierunek chemia.
Po skończeniu przeze mnie trzeciego roku studiów zlikwidowano stypendia
państwowe i wprowadzono stypendia fundowane. Miałem wybór: Milicz
lub Lublin. Zdecydowałem się na Milicz, gdyż miasto to leży blisko mojej
rodzinnej miejscowości.

Po ukończeniu studiów w 1964 roku zostałem zatrudniony w I Liceum
Ogólnokształcącym w Miliczu jako nauczyciel chemii. Pamiętam pierwsze
spotkanie z dyrektorem Witoldem Krzyworączką, człowiekiem pełnym
dobroci i życzliwości dla uczniów i nauczycieli, starannie i wszechstronnie
wykształconym, o ogromnej kulturze osobistej. Odwiedzam często jego
grób, gdyż żyje on w mojej pamięci i sercu.


Czy pamięta Pan swój pierwszy dzień w pracy, pierwszych uczniów
i kolegów – nauczycieli?


Tak, bardzo dobrze pamiętam. Jako że ukończyłem uczelnię przygotowująca studentów do zawodu nauczycielskiego, czułem ciężar odpowiedzialności. W czasie studiów wpajano nam, że nie ma piękniejszego zawodu ponad zawód nauczyciela, który rozumie swoje powołanie. 1 września 1964 roku to pierwszy dzień mojej pracy, dzień pełen niepokoju i obaw. Przedstawiłem się klasom, omówiłem sprawy organizacyjne, przedstawiłem program nauczania, system wymagań oraz sposoby przyswajania materiału. Nazwiska moich pierwszych uczniów to: Adam Aleksandrowicz, Piotr Dębski, Maria Klejewska, Halina Kołodziejska, Jan Kwiecień, Józef Rosowski, Elżbieta Suchorowska, Kazimierz Wiśniewski, Elżbieta Feliszchowska, Bożena Romańczyk, Marian Stryjski, August Chałupa, Janusz Ziajka, Ewa Jańczak, Zofia Musialska, Waldemar Wencek. Nazwiska pierwszych kolegów – nauczycieli: Witold Krzyworączka, Kazimierz Grabarczuk – nauczyciel matematyki, Tadeusz
Pasierb – nauczyciel fizyki, Adam Najsarek – nauczyciel j. polskiego, Zygmunt Klanowski – nauczyciel historii, Bronisława Kubów – nauczycielka biologii, Helena Haas – nauczycielka geografii, Janina Mażewska – nauczycielka historii, Łucja Skibińska – nauczycielka matematyki, Wojciech Światłowicz – nauczyciel j. polskiego, Bonifacy Możdżyński – nauczyciel przysposobienia obronnego, Bronisława Solińska – nauczycielka j. polskiego, Tadeusz Kiełbiński – nauczyciel matematyki, Daniela Erd – nauczycielka historii, Mieczysław Tomaszewski – nauczyciel fizyki, Roman Brzuszek – nauczyciel j. rosyjskiego.


Zawsze był Pan bardzo wymagającym nauczycielem. Wielu
uczniów dzięki Panu dostało się na wymarzone studia, zdobywało
laury w olimpiadach przedmiotowych i są za to Panu bardzo wdzięczni.
Są też i tacy, którym chemia pewnie do dziś śni się po nocach. Czy przez
te wszystkie lata mógł Pan znaleźć grupę uczniów zainteresowanych
przedmiotem, z którymi dało się współpracować? Kogo szczególnie Pan
wspomina?


Tak, rzeczywiście byłem nauczycielem wymagającym, ale przede wszystkim stawiałem sobie wysokie wymagania. Poprzez przystępne przekazywanie wiedzy teoretycznej i praktycznej uczniowie widzieli sens jej zdobywania. Praca odbywała się nie tylko na lekcjach, ale także na zajęciach popołudniowych, takich jak kółko rozwiązywania zadań rachunkowych, koło laboratoryjne, sesje popularnonaukowe. Uczniowie brali także udział w olimpiadach chemicznych. Do moich wybitnych uczniów zaliczam Piotra Raubo, Marcina Staniewskiego, Macieja Fiuka, Małgorzatę Nowostawską. Wielu uczniów dostało się na wybrane przez siebie kierunki studiów. Stu ośmiu moich uczniów ukończyło studia medyczne. Efekt mojej pracy to dobrze zdawane egzaminy maturalne. Miałem bardzo dobry kontakt z młodzieżą, w mojej pamięci jest wielu moich absolwentów. Nie sposób wymienić wszystkich, oto niektórzy z nich: Grażyna Kurzawka – obecnie magister farmacji, Teresa Nęcka – lekarz laryngolog, Jerzy Juchnowski – profesor politologii, Małgorzata Wojtkiewicz – lekarz stomatolog, Zbigniew Ziajka – przedsiębiorca budowy dróg, Andrzej Cierniewski – piosenkarz, Maria Lorenz – magister farmacji, Grażyna Nowak – lekarz pracujący w szpitalu w Miliczu, Sławomir Stojewski – lekarz pracujący w Krotoszynie, Józef Lorenz – magister farmacji, Marek Kiełbiński – doktor medycyny, hematolog,
Dariusz Kałka – doktor medycyny, Maciej Fiuk– lekarz stomatolog, Agnieszka Wydra – lekarz stomatolog, Robert Zimoch – lekarz medycyny, Adam Jaskulski – lekarz rodzinny.


Przez wiele lat w Zielonym Liceum prowadził Pan spółdzielnię
uczniowską „Zaranie”, funkcjonującą przez ostatnie 2 lata pod nazwą
„Grosik”. Czy był to Pana pomysł?


Na prośbę dyrektora Adama Najsarka 1 września 1968 roku podjąłem się
sprawowania opieki nad prowadzeniem spółdzielni uczniowskiej. Wcześniej pracę tę wykonywała pani prof. Łucja Skibińska. Spółdzielnia uczniowska to głównie sklepik, w którym młodzież zaopatrywała się w artykuły szkolne, słodkie bułki, napoje chłodzące oraz herbatę i mleko. W ramach swoich obowiązków organizowałem kursy prowadzenia odpowiednich ksiąg: księga kasowa, sklepowa i księga różnych, by poprawnie prowadzić i rozliczać sklep. W ostatnim dniu każdego miesiąca był przeprowadzany remanent. Zarobione pieniądze, wprawdzie niewielkie, były przeznaczane na dofinansowanie
wycieczek. Prace w spółdzielni uczniowskiej wykonywałem przez 30 lat, do
31 grudnia 1999 r.


Stał się Pan również organizatorem wycieczek i zimowisk,
a klasy, których był Pan wychowawcą, zawsze mogły liczyć na wiele
atrakcji pozalekcyjnych. Jak Pan wspomina te wycieczki i swoich
wychowanków?


W latach 1969–1971 prowadziłem obozy wędrowne po ziemi dolnośląskiej. Zapamiętałem nazwiska takich uczniów jak: Krystyna Dobrzańska,
Krystyna Siekierska, Anna Tecław. W latach 1978–1982 prowadziłem zimowiska w Jeleniej Górze, Karpaczu i Zachełmiu koło Jeleniej Góry. Był to dla młodzieży aktywny wypoczynek: zabawy na śniegu, wycieczki na Chojnik i Śnieżkę, zwiedzanie Sobieszowa, Szklarskiej Poręby, Karpacza, Jeleniej Góry, Przesieki i Podgórzyna. W czasie deszczu odbywały się dyskoteki. Jako wychowawca klas organizowałem wycieczki do Warszawy, w Bieszczady, w Kotlinę Kłodzką, a także do teatrów, filharmonii i opery. Bardzo dobrze pamiętam biwak w Gołuchowie w 1983 r. Moi ówcześni uczniowie to Robert Seifert, Jarosław Oćwieja, Sławomir Strzelecki, Damian Stachowiak i Grzegorz Dorosz. Byli to uczniowie klasy 4c, klasy biologiczno-chemicznej i matematyczno-fizycznej.


Czy nadal utrzymuje Pan kontakty z uczniami i dawnymi kolegami
z pracy?

Utrzymuję stały kontakt z moją byłą uczennicą Teresą Jaworską, obecnie
Chałupa, która zdawała maturę w 1974 roku. Obecnie mieszka z całą rodziną w Australii, ukończyła anglistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. Utrzymuję także kontakt z Jerzym Juchnowskim, który zdawał maturę w 1969 roku, obecnie profesorem na Uniwersytecie Wrocławskim, z Robertem Seifertem, który zdawał maturę w 1986 roku, obecnie lekarz urologiem w Ząbkowicach Śl., ze Sławomirem Strzeleckim (matura 1986), obecnie dyrektor I LO w Miliczu, z Józefem Rosowskim (matura 1965), chirurgiem z Milicza, z Markiem Kiełbińskim (matura 1983), obecnie doktorem medycyny, hematologiem, Krzysztofem Kamalskim (matura 1976), który jest cenionym adwokatem we Wrocławiu i Warszawie, z Adamem Jaskulskim (matura 1985), obecnie moim lekarzem rodzinnym, z Robertem Zimochem (matura 1987), obecnie lekarzem w Miliczu. Otrzymuję przez cały czas kartki z różnymi pozdrowieniami, jak np. od Ludmiły Zań (matura 1991): „Profesora nigdy nie zapomnę, gdyż tak mądrych i fajnych ludzi się nie zapomina”. Przemek Tomaszewski (matura 1991) pisze: „Niezapomnianemu profesorowi jeszcze wielu pokoleń naukowców rzeźbionych codzienną praca w gabinecie chemicznym”. Agnieszka
Wasyliszczak i Magda Wydra w 1991 roku – kartka z Taizé: „W ciemności
idziemy, w ciemności, do źródła Twojego życia, tylko pragnienie jest światłem”. Cezary Tajer, kartka z 1994 r.: „Składam podziękowania za kilka lat bardzo dobrze prowadzonych lekcji chemii, za należyte traktowanie uczniów oraz niewątpliwy talent pedagogiczny. Dziewczyny z klasy 4b, kartka z 1997 roku: „Pragniemy życzyć Panu dużo wytrwałości i hartu ducha, potrzebnych do pomyślnego wykonywania licznych obowiązków. Życzymy, by Pan Bóg obdarzał Pana profesora licznymi łaskami i pozwolił jak najdłużej cieszyć się pełnią życia”.

Jak tak pracowity i obowiązkowy człowiek jak Pan zorganizował sobie czas na emeryturze?

Prawdziwe szczęście polega na zapewnieniu go innym. Zatem jestem
człowiekiem prawdziwie szczęśliwym. Będąc na emeryturze, mam również kontakt z moimi dawnymi kolegami z pracy: z Adamem Najsarkiem,
Romanem Brzuszkiem, Tadeuszem Szypą, Tadeuszem Kiełbińskim, Bronisławą Solińską, Sławomirem Strzeleckim. Liceum Ogólnokształcące
w Miliczu było jedynym moim zakładem pracy, w którym przepracowałem
42 lata, do 31 sierpnia 2006 roku. Od czasu do czasu spotykamy się z kolegami, organizujemy sobie wycieczki rowerowe i spacery, podziwiając piękną polską przyrodę. Mam także kontakt z obecną młodzieżą LO.
W moim mieszkaniu od czasu do czasu prowadzę dyskusje z obecnymi uczniami milickich szkół na tematy chemiczno-ekologiczne.

Rozmawiała Magdalena Fortuniak

Źródło: publikacja Moje Zielone Liceum

w Absolwenci, Lata 50. XX w., Wywiady

Aleksander Kowalski

Właściciel Gospodarstwa Rybackiego Milicz i Ostoi Konika Polskiego. Społecznik, wieloletni prezes Stowarzyszenia na rzecz Rozwoju Doliny Baryczy i przez kilka kadencji przewodniczący Rady Nadzorczej Banku Spółdzielczego w Miliczu. Tak wspomina Zieloną Szkołę w wywiadzie
z 2012 roku.

Swoją edukację w szkole średniej rozpoczął Pan w 1951 r. Dlaczego
wybrał Pan I LO w Miliczu?


Do Milicza przyjechałem z Gostynia wraz z rodziną zaraz po wojnie,
w 1945 r. Choć naukę rozpocząłem w rodzinnym mieście, to kontynuowałem ją w Szkole Podstawowej nr 1. Następne lata, klasy od 5. do 7., w związku z reformą szkolnictwa spędziłem, ucząc się w „podstawówce” w budynku Zielonej Szkoły. Stąd decyzja o kontynuowaniu nauki
w I Liceum Ogólnokształcącym była rzeczą naturalną.


Kto był Pana wychowawcą i jak układała się współpraca między
uczniami a opiekunem waszej klasy?

Moim wychowawcą był nauczyciel wychowania fizycznego Antoni
Kaczmarek. Można powiedzieć, że na lepszego pedagoga nie mogliśmy trafić. Mówię o tym z pełnym przekonaniem, ponieważ popołudnia spędzaliśmy z koleżankami i kolegami na szkolnym boisku, gdzie bawiliśmy się, ale też trenowaliśmy. Boisko było miejscem, w którym cementowały się nasze przyjaźnie. Jak wiadomo, nie było w tych czasach komputerów, telewizji, więc życie na boisku szkolnym i w świetlicy wypełniło nasz wolny czas.
O tym, że nasza klasa była zgrana, świadczyć może też fakt, że rokrocznie spotykamy się na wspomnieniowych spotkaniach, odwiedzamy budynek szkoły, zwiedzamy okolicę. Rok temu spotkanie odbyło się w Miliczu,
na Ostoi, a w poprzednich latach m.in. we Wrocławiu i Polanicy Zdrój.
W tym roku nie udało nam się zebrać, gdyż trzy koleżanki miały
zaplanowane operacje i nie chcieliśmy ich ściągać. Żeby nie spotykać się bez nich, solidarnie zadecydowaliśmy o przełożeniu spotkania na przyszły rok.

Szlifowanie formy fizycznej także po lekcjach musiało zakończyć się
sportowymi sukcesami…


Oczywiście, że tak. Od wiosny do jesieni często uczestniczyliśmy
w zawodach lekkoatletycznych, reprezentowaliśmy szkołę, rywalizując
w rzutach dyskiem czy kulą. Pamiętam, że pewnego razu pojechaliśmy na
zawody do Wrocławia. Ja uczestniczyłem w nich jako zawodnik rezerwowy,
bo orłem w gimnastyce nie byłem. Tymczasem wystartowałem w zawodach
w „przyrządówce” i zająłem w nich pierwsze miejsce.
Ciekawostką jest fakt, że podczas tych zawodów rywalizowały również
drużyny piłkarzy ręcznych. W turnieju wygrali zawodnicy MKS-u Wałbrzych.
My nie rywalizowaliśmy, bo organizatorzy nie wiedzieli, że posiadamy
swoją drużynę. Ostatecznie pozwolono nam zagrać z drużyną wałbrzyską,
którą pokonaliśmy 13:1. W kolejnych latach drużyny z Milicza triumfowały
w zawodach rangi ogólnopolskiej.

Nauka jakich przedmiotów przychodziła Panu z łatwością, a do
których musiał się Pan solidnie przyłożyć?

Lubiłem i lubię do dziś historię oraz geografię, problemów nie miałem
też z językiem polskim. Z matematyki szło mi średnio, jednak na studiach
okazało się, że z Zielonego Liceum wyniosłem solidne podstawy, które
pomogły mi w dalszej edukacji.


Maturę zdawał Pan w 1955 r. Z jakim efektem?


Nieskromnie mówiąc – bardzo dobrze. Na egzaminie zdawałem sześć
przedmiotów: język polski, historię, WOP (wiedza o Polsce i świecie
współczesnym – przyp. aut.), matematykę, fizykę i chemię.

Czy ma Pan jakieś wspomnienia związane z egzaminem
maturalnym?


Na pewno jedną z ciekawostek jest moja rozmowa z prof. Hass,
która po egzaminie z historii stwierdziła, iż dobrze, że nie byłem doradcą
Hitlera. Wzięło się to stąd, że podczas egzaminu pokazałem błędy dowódców na frontach II wojny światowej. Warto zaznaczyć, że na poszczególne egzaminy szliśmy prosto z przyszkolnego boiska. Spędzaliśmy na nim wspólnie i bezstresowo czas przed oraz między egzaminami.

Kontynuował Pan naukę w…


Wyższej Szkole Rolniczej we Wrocławiu. Po maturze chciałem pójść
na geologię, ponieważ kusiły mnie perspektywy możliwych wyjazdów za
granicę. Niestety, z niektórymi uczniami – w tym ze mną – komisja przeprowadzała rozmowy. Gdy zapytano mnie o poglądy, odpowiedziałem łacińską sentencją „Carpe diem”. Członkowie komisji, słysząc to, odpowiedzieli: „Aha, karpie… no to zootechnika”. I tak wylądowałem na tym kierunku, choć w dalszym toku nauki wybrałem kierunek rybactwo. Swoją naukę zakończyłem w 1970 r., broniąc doktorat z rybactwa.

Po studiach przyszedł czas na pracę, a ta związana była z ziemią
milicką.Już w czasie studiów pracowałem w gospodarstwie rybackim

w Miliczu.


W grudniu 1963 r. rozpocząłem pracę w Powiatowej Radzie Narodowej,
w której zajmowałem się kwestiami rybackości. Byłem tam zastępcą
kierownika wydziału rolnictwa, później kierownikiem, aż do piastowania
funkcji zastępcy naczelnika powiatu. W 1974 r. powróciłem do pracy
w milickim kombinacie rybackim.

Praca związana z rybami zajęła lwią część Pana życia. Jednak
w pewnym momencie zapadła decyzja o utworzeniu gospodarstwa
rybackiego na Ostoi. Proszę przybliżyć historię tego miejsca.


Po zmianach ustrojowych i likwidacji kombinatu postanowiliśmy utworzyć spółkę MilRyb, która przetrwała 10 lat. W tzw. międzyczasie z pomocą
środków z Funduszu Ziemi wykupiłem grunty, które dawniej były nieużytkami i zarośniętymi polami. Po przejęciu ich na własność zagospodarowałem je i wybudowałem stawy o powierzchni 37 ha, jeśli liczyć lustro wody. W sumie jest to pięć stawów, z czego cztery noszą imiona żony, córki i wnuczek: Irena, Monika, Ewa i Julia. Piąty, najmniejszy staw nazywany jest Olek, chociaż ja nazywam go stawem końskim.
Po zagospodarowaniu stawów wróciłem do swojego hobby, jakimi były
konie. Od najmłodszych lat, jeszcze w czasach okupacji jeździłem konno, więc postanowiłem ściągnąć tutaj te zwierzęta. Żona wyraziła zgodę na jednego, lecz było mu w pojedynkę smutno i w sumie moja hodowla się powiększyła. Tak powstała jedna z pięciu w Europie hodowli koników polskich, która w tej chwili liczy około 60 zwierząt. Wcześniej było ich więcej, lecz odkąd zgłaszają się do mnie rodzice dzieci niepełnosprawnych
z całej Polski, chcący prowadzić hipoterapię dla swoich pociech, postanowiłem, że będę oddawać im te konie za darmo.

Niewątpliwie stał się Pan jedną z tych postaci w Miliczu, o których
można powiedzieć, że mają swoistą renomę. Większość mieszkańców
naszego miasta wie, kim jest Aleksander Kowalski. Natomiast ja
chciałbym dowiedzieć się, czy wśród koleżanek i kolegów z Pana klasy
i rocznika znajdują się inne równie wybitne osobistości?


Moim zdaniem każdy z nas osiągnął cele, jakie sobie wcześniej wyznaczył.
Dostaliśmy się na studia, rozjechaliśmy się po kraju. Chociażby mój brat –
Marian, z którym chodziłem do klasy, a który jest autorem blisko 70 książek.
Z mojego rocznika wywodzi się też wielu nauczycieli wychowania fizycznego czy trenerów sportowych. Nie chciałbym jednak wymieniać ich z nazwisk, by kogoś nie pominąć.

Jak dziś, ocenia Pan czasy swojej młodości? Czy istnieje różnica
pomiędzy ówczesną a obecną młodzieżą? Jeżeli tak, to czy jest ona
faktycznie tak duża?


W naszych czasach młodzież miała mniejsze wymagania, cieszyła się
drobiazgami. Nam wystarczyły „kićka” czy „bąk” do zabawy lub „cymbergaj” na przerwach – to były nasze gry i sposoby na spędzanie wolnego czasu. Z kolei w świetlicy bardzo chętnie grywaliśmy w szachy. Jeśli chodzi o sprawy wychowawcze, to ciężko nam było sobie wyobrazić sytuację, w której uczeń wychodzi ze szkoły i już na jej schodach odpala papierosa. Inaczej było też w relacjach z nauczycielami, którzy słysząc uczniowskie „dzień dobry”, odpowiadali, a teraz nie zawsze tak jest. Młodzież szanowała przechodzące z roku na rok podręczniki, zeszyty,
w których nie było pustych miejsc. Cóż, czasy się zmieniają, współczesna młodzież nie jest gorsza, jest po prostu inna.

Ówczesna szkoła to także pochody pierwszomajowe oraz prace
w czynie społecznym, takie jak wykopki czy sadzenie lasu.

Jak wspomina Pan te chwile?


Jeśli chodzi o pochody czy prace społeczne, to podchodziliśmy do nich
z radością. Nie traktowaliśmy ich jak przymus, tylko okazję do wspólnych
spotkań. Wtedy nie myśleliśmy o ideologiach tym rządzących. To był sposób na chwilowe oderwanie się od nauki i szkolnych obowiązków. Jeśli chodzi
o prace społeczne, to teraz, gdy widzimy wysokie drzewa w lasach, przypominamy sobie o tym, że sami je sadziliśmy. To daje ogromną satysfakcję. Z kolei z mundurkami nie mieliśmy jak dyskutować. Mundurki, noszenie beretów czy herbów „LO Milicz” na rękawie to był rygor, ale do przyjęcia.

Czy mógłby Pan powiedzieć, co najbardziej zapadło Panu w pamięć
z czasów swojej edukacji w I LO?


Na pewno dobra i przyjazna atmosfera, zarówno wśród uczniów, jak
i nauczycieli. Zresztą skoro dzisiaj rozmawiamy, to mówię o swojej szkole.
Podobnie koleżanki i koledzy, z którymi się rokrocznie spotykamy. To
było nasze Zielone Liceum. Mile wspominam też popołudniowe spotkania
w szkolnej świetlicy czy wspólne wypady do kina Capitol.

Rozmawiał Sebastian Stelmach

Źródło: publikacja Moje Zielone Liceum

w Absolwenci, Lata 90. XX w., Wywiady

Małgorzata Wojciechowska

Aktorka, pedagog, absolwentka I LO (rocznik 2000) i krakowskiej PWST – specjalizacja wokalno-estradowa (2006). Po studiach grała w krakowskich teatrach, w tym w Łaźni Nowej, w Warszawie związana m.in. z teatrem Rampa, obecnie współpracuje z Teatrem Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Jest laureatką i finalistką wielu festiwali
i przeglądów, w tym m.in. Zamkowych Spotkań w Olsztynie, „Pamiętajmy o Osieckiej”, FAMY w Świnoujściu, Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie, Festiwalu im. Marka Grechuty „Korowód” w Krakowie, OPPA w Warszawie, Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenki Studenckiej „Łykend”. Na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu dwukrotnie otrzymała nagrodę Tukan OFF. W 2019 wydała pierwszą autorską płytę pt. „Lubczyk”. Oto, co powiedziała o Zielonym Liceum w wywiadzie w 2012 r.

Jesteś absolwentką Zielonego Liceum. Jak wspominasz swój czas
spędzony w tej szkole?

Moje cztery lata w Zielonym Liceum to bardzo silne i ważne wspomnienie. Trafiłam na świetną klasę, bardzo sympatycznych ludzi, z którymi
dobrze się rozumiałam i za którymi tęsknię. Szkoda, że tak się porozjeżdżaliśmy po Polsce i świecie. Trzeba byłoby wreszcie się zobaczyć, chociaż pewnie nie wszyscy mogliby dotrzeć. Może w Boże Narodzenie?
Dobrze wspominam Duffa Johnstona, naszego native spikera. Bardzo
go lubiłam, a on interesował się sztuką, więc oprócz angielskiego mieliśmy
inny wspólny język. Kontaktowaliśmy się długo, jeszcze dwa lata temu pomagał mi szukać oryginału sztuki teatralnej Athola Fugarda, której
w Polsce nie sposób odnaleźć. Chyba muszę znów do niego napisać. Wszystkich zresztą nauczycieli wspominam bardzo dobrze i z sentymentem – pisałam kiedyś o tym w felietonie w „Głosie Milicza”: jak bezczelnie wykorzystywaliśmy dobroć i poczucie humoru prof. Süsser, kombinując, by nie pytała nas z polskiego (obchody Międzynarodowego Dnia Polonisty, petycje o litość po osiemnastce kolegi, wniesienie mnie przez kolegów na noszach do sali 13 grudnia i zarządzenie obchodów uroczystej rocznicy wprowadzenia stanu wojennego), moje ziewanie na fizyce u prof. Strzeleckiego i wieczne jego pobłażanie, oblewanie wodą wychodzących ze szkoły przez kolegów z klasy i czapki nakładane rzeźbie (mieliśmy salę nad głównym wyjściem). Profesor Świątkowska, nasza wychowawczyni, chyba nie miała z nami lekko…

Chciałoby się powiedzieć za wieszczem Staffem: „Bo coś w szaleństwie jest młodości wśród lotu skrzydeł, wichru szumu…”. Młodość to
magia. Czy jest w szkole jakieś miejsce szczególnie Ci bliskie, magiczne?

Zawsze miejscem magicznym będą dla mnie wszystkie biblioteki, więc
i nasza takim w mojej pamięci pozostanie. Ten ciemny korytarzyk do niej
prowadzący już był tajemniczy. Kocham naszą aulę i zakamarki jej niewielkich kulis – to wielka radość, że zakochali się też w nich moi warszawscy uczniowie, których przywiozłam w czerwcu już drugi raz, by zagrali swój spektakl. Kasztan obok boiska za szkołą oby rósł jak najdłużej. Miałam też kilka swoich niezłych kryjówek, ale nie powiem gdzie, niech to zostanie moją słodką tajemnicą.

Wiele osiągnęłaś w dziedzinie artystycznej. Czy już w liceum rozwijałaś swoje artystyczne pasje?


Tak, już w liceum zaczęłam jeździć na festiwale piosenki, przy fortepianie
wspierała mnie wówczas Aleksandra Dębska (w tym czasie Zakrzacka).
W klasie maturalnej wygrałam pierwszy ważny dla mnie festiwal. Zdaje się,
że dużo lekcji wtedy opuściłam… Dlatego bardzo dziękuję za wyrozumiałość profesorów.

Aktor to człowiek, który szczególnie mocno smakuje otaczającą go rzeczywistość, a już na pewno pamięta o swoich wrażeniach w kontaktach ze sztuką. Czy jakieś przeżycia artystyczne z czasów licealnych
szczególnie mocno utkwiły Ci w pamięci?

Pewnie! Kółko teatralne prowadzone przez Marka Lisa-Orłowskiego.
Pierwsze moje teatralne szlify, pierwsze spektakle: „Babalanga”
i „Romanca”. Matko, co to były wtedy za emocje! Marek zaprowadził mnie kiedyś na zaplecze teatru Współczesnego we Wrocławiu. To było przeżycie – zobaczyć scenę z drugiej strony.

W Szkole Teatralnej zetknęłaś się z wielkimi osobowościami
aktorskimi: Anna Polony, Jerzy Stuhr… Trudno pozostać obojętnym
wobec tak wielkich postaci. Co zadecydowało (lub kto), że będąc tu
w Miliczu, ucząc się w Zielonym Liceum, postanowiłaś zostać aktorką?

Zawsze podkreślam, że zawodu, do którego trzeba mieć powołanie
i predyspozycje, nie wybiera się, szczególnie w przypadku zawodów artystycznych. To zawód wybiera człowieka i tak właśnie aktorstwo upomniało się o mnie. Posłało po mnie delegację Szekspira, Słowackiego, Mickiewicza, Gombrowicza ze wszystkimi ich dziełami dramatycznymi, swoje zrobili Swinarski, Grotowski, Lupa, Jarzyna i ich spektakle, dobili mnie Kieślowski, Campion, Allen, Polański swoimi filmami. I już nie było odwrotu. Zostałam wzięta w słodki jasyr.
A potem, w 1998 r. dostałam drugą nagrodę w finale Ogólnopolskiego
Konkursu Recytatorskiego w kategorii teatru jednego aktora. Jurorki
(Agnieszka Warchulska i Aleksandra Konieczna) wzięły mnie wówczas na
rozmowę i gdy stałam blada i onieśmielona, zapytały, czy chcę zdawać do
szkoły teatralnej. Stanowczo to nakazały, a takie dodanie odwagi bardzo mi
wtedy było potrzebne.


Masz kontakt z młodzieżą, uczysz w XLVI LO w Warszawie.
Czy młodzi ludzie są tacy sami jak wtedy, gdy sama byłaś uczennicą?


Z jednej strony tak – patrzę na nich i przypominam sobie te wszystkie
zakochania, to roztargnienie, epokę odkrywania przywilejów dorosłości,
z czego po osiemnastych urodzinach z dziką zapalczywością się korzysta.
To mnie rozczula i nie pozwala „zapomnieć wołu, jak cielęciem był”.
Z drugiej strony – dobrodziejstwo Internetu zaczyna być przekleństwem.
To bardzo wygodne usiąść przed komputerem i zamiast przeczytać najpiękniejszy list miłosny świata (Tatiany do Oniegina: „Piszę do pana – trzebaż więcej? Na jakież słowa się odważę?…”), można ogłupiać się sformułowaniami na temat pięknej dziewczyny, że „fajna laska z ryja”. Zamiast zorganizować sobie klasowe ognisko, tak jak my mieliśmy w zwyczaju (och, działka sióstr Wesołowskich!), siedzi się na czacie. Bo niby jak pielęgnować przyjaźnie, gdy nie patrzy się sobie w oczy, tylko na dodane przez kolegę zdjęcie na Facebooku. Oczywiście nie wszystkich to dotyczy, ale coraz mniej jest młodych ludzi, którzy z własnej woli sięgają po Dostojewskiego.


Możesz pochwalić się już pewnym dorobkiem artystycznym. Ostatni występ w auli I LO w „Vademecum petenta” Wittlina dał nam okazję,
by podziwiać Twój talent na żywo. Jakie są Twoje plany artystyczne na
najbliższą przyszłość? Czy można Cię gdzieś zobaczyć?

Wraz z Fundacją Centrala 71 zamierzamy kontynuować pracę
w krakowskim teatrze „Łaźnia Nowa”. Gramy tam „Matkę Gyubala Wahazara” (wg Witkacego), zwycięskie przedstawienie z Przeglądu Piosenki Aktorskiej. W listopadzie wezmę też udział w jubileuszowym koncercie Ogólnopolskiego Przeglądu Piosenki Autorskiej OPPA w studiu Polskiego Radia im. W. Lutosławskiego, choć częściej gram raczej kameralne koncerty. A plany? Zaczynam współpracę z wrocławskimi muzykami, więc z koncertami będzie nam pewnie trochę bliżej do Milicza. Chciałabym przygotować z nimi program kolęd jazzowych na początek. I jak tylko Justyna Kowalska (reżyserka) wróci ze stypendium zza oceanu, zamierzam namówić ją na realizację następnego „Vademecum” – Wittlin napisał ich dwadzieścia!


Co chciałabyś przekazać dzisiejszym uczniom naszego licem,
którzy pewnie marzą o tym, by ich życie nie było tuzinkowe.


Po pierwsze: wierzcie w siebie, choćby każdy bałwan świata próbował
wmówić Wam, że jesteście nic nie warci. Po drugie: jesteście młodzi, więc
ufnie patrzcie w przyszłość, ale „nie depczcie przeszłości ołtarzy”, bo wszystko, co mamy, pochodzi od tych, którzy byli przed nami. Po trzecie: jeśli jest w Was pasja, nawet najbardziej oryginalna, róbcie wszystko, żeby ją realizować, nawet wówczas, gdy jakiś człowiek obraża kogoś, mówiąc na przykład: „Ten głupek bawi się w przebieranki, gania w zbroi, macha mieczem”. On nie wie po prostu, że z pasjonata rycerstwa wyrosnąć może wybitny mediewista. Po czwarte: nie Wikipedia, tylko encyklopedia
i słowniki PWN. Raczej nie wierzyłabym anonimowemu internaucie w jego rzetelność i kompetencje, zupełnie jak nie polecałabym korzystania z linku, pod którym Małgorzata Wojciechowska wyjaśnia istotę zasady zachowania pędu – pała murowana! Po piąte: Internet jest przydatny, ale kumpel jest fajniejszy na żywo. I po szóste: czytajcie. Będziecie pięknie mówić, pisać, będziecie wrażliwsi, bogatsi, będzie Wam łatwiej porozumiewać się z innymi i łatwiej innych zrozumieć, mając możliwość poznania tajemnic bohaterów książek. Jak mówi Umberto Eco – czytając książki, żyjesz podwójnie. Obejrzyjcie dostępny na YouTube oscarowy film animowany „The Fantastic Flying Books f Mr. Morris Lessmore”, a zrozumiecie, o co mi chodzi. Czytajcie książki – będziecie mądrzy. I nie gniewajcie się, że zrzędzę jak stara profesorka przy katedrze…

Rozmawiała Alicja Süsser

Źródło: publikacja Moje Zielone Liceum

Zamknij