w Lata 20. XX w., Miejsca, Wydarzenia

Gabinety nauk przyrodniczych w milickim Reformrealgymnasium

Położenie i wyposażenie gabinetów nauk przyrodniczych najdobitniej ilustrowały działania pedagogiczne mające na celu promowanie samodzielności uczniów i zachęcanie ich do własnych obserwacji. Oto jak opisał je jeden z ówczesnych nauczycieli – dr Jaschke.

Gabinet fizyczny

Gabinet fizyczny był urządzony na pierwszym piętrze po stronie wschodniej. Były w nim rzędy ławek z podnoszonymi krzesłami. Do trzymetrowego stołu do doświadczeń doprowadzone były: woda, gaz oraz prąd stały i zmienny. Sala miała też zaplecze – warsztat z tokarką, wiertłami i imadłami. Sala ćwiczeń wyposażona była oprócz stołu głównego w osiem na stałe wbudowanych stołów do ćwiczeń dla uczniów, również z doprowadzonymi: wodą, gazem i prądem. Szafy przeznaczone były na przechowywanie aparatury.

Gabinet chemiczny

Na drugim piętrze umieszczono gabinet chemiczny. Sala wykładowa była zarazem salą do ćwiczeń. Na trzech szerokich stopniach (poziomach) wbudowano osiem stołów do ćwiczeń. Do stołów podłączono gaz, wodę i prąd stały. Dla nauczyciela wbudowano czterometrowy stół ze wszystkimi podłączeniami. Meblościanka o długości 6,5 metra, zaplecze i pomieszczenia ze zbiorami uzupełniały salę chemiczną. Każdy uczeń miał przy swoim stanowisku miejsce do doświadczeń z najczęściej używanymi kwasami i zasadami., palnik Bunsena, statywy i probówki.

Gabinet biologiczny

Sala lekcyjna i sala ćwiczeń stanowiły jedną całość. Uczniowie mieli do dyspozycji ruchome stoły, a nauczyciel – stół do eksperymentów na podium. W znajdującym się obok pomieszczeniu do ćwiczeń znajdowały się stoły pod akwaria, terraria oraz skrzynki z roślinami, ale również szafy ze zbiorami. Na uwagę zasługuje bogate wyposażenie w mikroskopy. Wypchane zwierzęta, szczególnie ptaki drapieżne (np. orzeł i sokół wędrowny) pomagały ukazać świat zwierzęcy.

Gabinet biologiczny i kolekcja wypchanych ptaków.

Pod kierunkiem dr Metzlera odbywały się wycieczki, które umożliwiały poznanie życia zwierząt i roślin. Uczniowie pomagali obrączkować ptaki wodne, bociany i liczne mewy. W przypadku wielu gatunków ptaków naszkicowano drogi ich wędrówek. Grupy ochotników spotykały się popołudniami na ćwiczenia z preparowania.

Gabinet geograficzny z salą prehistoryczną

Na najwyższym piętrze szkoły znajdował się gabinet geograficzny , wyposażony w projektor i system zaciemniający pomieszczenie. Kolekcja przezroczy była ciągle uzupełniana i rozszerzana. Na zapleczu znajdował się zbiór map i plansz oraz globus. Duża skrzynia z piaskiem umożliwiała zobrazowanie procesów zachodzących w naturze.

Z wieży szkolnej roztaczał się widok na Dolinę Baryczy – uczniowie mogli sobie uzmysłowić, że są tylko ziarnkiem piasku we wszechświecie. Wieczorami za pomocą szkolnego teleskopu i pod okiem dra Metzlera można było oglądać niebo i rozpoznawać gwiazdozbiory.

Przy sali geograficznej mieści się pokaźny zbiór znalezisk prehistorycznych, zebranych i skatalogowanych przez dra Metzlera. W wielkich witrynach znajdowało się ponad 50 urn i ołowianych naczyń oraz dwa kamienie z epoki brązu oraz mnóstwo krzemieni i kamiennych siekier z epoki kamiennej. Zbiory uzupełniały liczne przezrocza z wykopalisk. Przy wykopaliskach udzielali się również zainteresowani uczniowie, a jedno z pytań maturalnych brzmiało: Znaczenie znalezisk prehistorycznych z uwzględnieniem powiatu milickiego i jego byłych mieszkańców.

Źródło: Publikacja Na pamiątkę 70-lecia położenia kamienia węgielnego pod budynek Realnego Gimnazjum Reformowanego powiatu milickiego
w dniu 28 czerwca 1928 r. Do 1945 r. Szkoła Prowincji Wschodnich
w Miliczu, obecnie I Liceum Ogólnokształcące w Miliczu
. Milicz 1998 r.

w Lata 20. XX w., Miejsca, Wydarzenia

Sale lekcyjne i biblioteka w milickim Reformrealgymnasium

Oddane do użytku lokalnej społeczności w 18 października 1929 Reformrealgymnasium w Miliczu było jednym z najbardziej znaczących budynków powiatu milicko-żmigrodzkiego i zarazem największym budynkiem szkolnym w okolicy. Wszystkie pomieszczenia i ich wyposażenia odpowiadały założeniom nowoczesnej pedagogiki.

Gabinet dyrektora Reformrealgymnasium w Miliczu.

Zarówno klasy, pokój nauczycielski, jak i gabinet dyrektora oraz sekretariat były położone przy szerokich korytarzach, które zimą służyły uczniom podczas przerw międzylekcyjnych. Pomieszczenia dla klas młodszych wyposażone były w ławki z podwójnymi miejscami siedzącymi. Dla starszych uczniów przewidziane były ławki z krzesłami. Pulpit nauczyciela znajdował się na podwyższeniu, szafy i tablica odpowiadały ówczesnej praktyce nauczania. Sale lekcyjne ozdabiały obrazy – ważne dla edukacji kulturalnej dzieła sztuki, m.in. Na moście Van Gogha czy Ifigenia w Taurydzie Feuerbacha. Biblioteka szkolna obejmowała dział dla nauczycieli, zawierający nie tylko wprowadzające w przedmiot podręczniki, ale także prace z zakresu metodyki, pedagogiki, psychologii i filozofii. Dział dla uczniów zawierał wiele książek podręcznych, pomocnych w dalszym kształceniu. Ponieważ opłaty za korzystanie z biblioteki były niewielkie, książki mogły być wypożyczane na cały rok szkolny, a uczniowie chętnie z nich korzystali.

w Lata 20. XX w., Wydarzenia

O nazwie Reformrealgymnasium w Miliczu

Pierwotne określenie Szkoły brzmiało „Reformrealgymnasium„, później została wprowadzona nazwa „Ostlandschule„, wskazujące na położenie geograficzne przy wschodniej granicy ówczesnych Niemiec. Nazwa „Reformrealgymnasium” oddawała humanistyczny ideał kształcenia, jakim kierowali się twórcy milickiej szkoły średniej. Dążenie do prawdy, dobra i piękna było w tej szkole świadomie pielęgnowane. Gwarantowało to pochodzenie i skład wykwalifikowanej kadry pedagogicznej.

Logo Reformrealgymnasium w Miliczu.

Zamiast greckiego czy hebrajskiego uczniowie uczyli się języków nowożytnych i łaciny, a nauki przyrodnicze zajmowały główne miejsce w planie lekcyjnym, co miało pomóc absolwentom w znalezieniu zatrudnienia. Do szkoły uczęszczali chłopcy i dziewczęta – koedukacja w tamtych czasach nie było oczywista jak dziś.

My, uczniowie postrzegaliśmy obecność dziewcząt jako cenne wzbogacenie – pisze Wilfried Stahr, autor publikacji wydanej z okazji 70-lecia położenia kamienia węgielnego pod budowę Szkoły. – Na przykład podczas ćwiczeń gimnastycznych, w czasie prac ręcznych kobiece cechy i predyspozycje wyraźnie wyróżniały dziewczęta. W sali prac ręcznych stały maszyny do szycia, stoły robocze oraz szafy ze zbiorami. Wszystkie dzieła mogły być oglądane na wystawie„.

Na początku lat 20. XX w. pedagodzy zajmujący się niemiecką reformą szkolnictwa – m.in. radca szkolny Kerschensteiner z Monachium – żądali większej samodzielności uczniów i upoglądownia zajęć. W milickim gimnazjum te idee realizowano m.in. dzięki wyposażeniu i pomocom naukowym. Było to zgodne z teorią J.H. Pestalozziego – wybitnego szwajcarskiego pedagoga, twórcy pierwszej teorii nauczania początkowego, którego teorie nauczania stały się podwaliną nowoczesnej edukacji opartej na poglądowości w nauczaniu (poznanie zmysłowe jako podstawa wiedzy).

Pestalozzi uważał, że najważniejszym zadaniem szkoły jest przygotowanie do życia, jednak nie w rozumieniu utylitarnym. Szkoła miała pomóc człowiekowi rozumieć rzeczywistość i znaleźć w niej swoje miejsce. Twierdził, że szkoła spełni to zadanie, jeśli zatroszczy się o rozwój wszystkich trzech sił ludzkich tj.: moralnej – na której wspiera się stosunek do ludzi i świata; intelektualnej – zapewniającej umiejętność poruszania się w świecie ludzkim i w świecie przyrody, dzięki właściwemu rozwinięciu zdolności poznawczych; fizycznej – będącej podstawą zdolności do pracy.

J. H. Pestolazzi z żoną Anną i dziećmi z ubogich rolniczych rodzin, którym w swojej szkole zapewnił edukację opartą na opracowanej przez siebie teorii poglądowości w nauczaniu. Źródło zdjęcia: Wikipedia.org.

Źródło: Publikacja Na pamiątkę 70-lecia położenia kamienia węgielnego pod budynek Realnego Gimnazjum Reformowanego powiatu milickiego
w dniu 28 czerwca 1928 r. Do 1945 r. Szkoła Prowincji Wschodnich
w Miliczu, obecnie I Liceum Ogólnokształcące w Miliczu
. Milicz 1998 r.

w Wywiady

Wywiad z… samym sobą

Nazywam się Andrzej Seredyński i jestem absolwentem I LO z 1997 roku. Mam trójkę rodzeństwa, najstarszego brata, który był absolwentem „Zielonego” w 1984 roku, czyli jeszcze można powiedzieć „za komuny”, do czego będę nawiązywać, ponieważ przeprowadziłem z nim rozmowę na temat wspomnień z Liceum. Drugi brat był absolwentem naszego LO również w czasach przed transformacją, czyli w 1989 roku. Ja zostałem absolwentem w 1997 roku, a nasza młodsza siostra w 1999 roku.
W budynku „Zielonego Liceum” funkcjonowało jakiś czas Liceum Medyczne, gdzie uczyły się zawodu przyszłe pielęgniarki, a gdzie jeden
z przedmiotów wykładał nasz ojciec Roman Seredyński, który był psychologiem klinicznym i biegłym sądowym z zakresu psychologii. Nasza rodzina była prawie w całości związana z I LO w Miliczu na przestrzeni blisko 20 lat… Po tym krótkim wstępie, chciałbym odpowiedzieć na kilka zadanych sobie pytań oraz nawiązać do informacji  wspomnieniowych
z I LO uzyskanych od mojego najstarszego brata…

Dlaczego I LO ?

– Wybór był dość oczywisty. Bracia nie mieli innej możliwości, bo
w powiecie funkcjonowało jedno liceum, ale przez lata ich zadowolenia
i satysfakcji z nauki w „Zielonym LO” panowała opinia, że jeśli szkoła średnia, to tylko w Zielonym. Wiązało się to z formalnościami, które trzeba było spełnić, aby się dostać do wymarzonej klasy w wymarzonym LO.
W powiecie i w środowisku rówieśników powiedzenie,  „chodzę do Zielonego Liceum”, dawało powód do dumy.

Klasa profilowa – ekologiczna. Dlaczego ?

– Przy naborze naszego rocznika w 1993 roku, utworzono pierwszy raz dwie klasy profilowe: tzw. profil menadżerski i ekologiczny. Ponieważ dalszą edukację na studiach, chciałem pierwotnie związać z biologią i chemią, więc wybór padł na klasę ekologiczną. Była to nowość na tamte czasy, pierwszy raz usłyszeliśmy o aspektach ekologii i dbaniu o środowisko.
Były prowadzone w tym kierunku dodatkowe zajęcia. Marzenie się spełniło
i dostałem się do tej profilowanej klasy. Pochodziłem z Krośnic podobnie jak kilka koleżanek i powiem szczerze, że początki były troszkę trudne, bo spotkaliśmy się z dziwnym na początku odbiorem ze strony kolegów
i koleżanek z Milicza. Wytykano nam wiejskie pochodzenie  i w dodatku
z miejscowości, w której był… szpital psychiatryczny. Docieranie trwało kilka tygodni,  ale przekonali się, że jesteśmy całkiem normalni i już ten temat nie powracał J.  Dzięki nowości, jaką była klasa profilowa – ekologiczna, zajęcia były rozszerzone, prowadzone w nowy, ciekawy sposób.  Wiązało się to także z wycieczkami np. do oczyszczalni ścieków,
czy w urokliwe miejsca Doliny Baryczy.

Kadra nauczycielska, jakie wrażenia ?

– Rozpoczeliśmy naukę w 1993 roku, a mój nastarszy brat, z którym rozmawiałem, zaczął we wrześniu 1980 roku, czyli dzień po podpisaniu porozumień sierpniowych, dwa różne światy, dwie różne rzeczywistości. Mimo tak dużej różnicy wieku między nami, miałem przyjemność i również wątpliwą przyjemność, spotkać niektórych nauczycieli tych, których spotkali również mój najstarszy i drugi brat.

Powiem szczerze, bywało różnie. Dało się odczuć, czy moi bracia byli lubiani, czy nie byli, przez danego nauczyciela. Niektóre lekcje i przedmioty, trzeba jasno powiedzieć, można uznać za stracone, bo merytorycznej wartości nie za dużo wnosiły, a przysparzały tylko ogromnej ilości, niespotykanego dotychczas stresu i strachu. Pozytywny jedyny aspekt tego stanu był taki, że człowiek nauczył się radzić sobie ze stresem no i… np. nauczył się często i dobrze „myć ręce”, co dzisiaj w dobie pandemii okazało się bardzo potrzebne J. Brat najstarszy bardzo cenił sobie poziom nauki matematyki, co pozwoliło mu bez problemu dostać się na Politechnikę Wrocławską. Ja również miałem szczęście do matematyki, ale nie tylko.

Kolejnym ciekawym wspomnieniem są lekcje historii. Mimo że od transformacji minęło 4 lata, to oficjalnie o napaści ZSRR na Polskę
17 września 1939 roku usłyszałem właśnie na lekcjach historii w I LO. Oczywiście dowiedziałem się o tym wcześniej, w trakcie cichych lekcji historii w domu rodzinnym od ojca, ale uprzedzał, żebym w „podstawówce” za czasów komuny o tym nie rozmawiał. Różnic było więcej, brat wspomina, że był zmuszany przez niektórych nauczycieli do udziału
w pochodach pierwszomajowych, ale przez 4 lata nauki w LO na żadnym nie był obecny, co niestety odbiło się na traktowaniu go przez niektórych nauczycieli (on to dzisiaj nazywa gnębieniem). 

Ja i moja siostra już tego problemu nie mieliśmy. W ogóle, jak teraz sobie przypominam, nie kojarzę i naprawdę nie spotkałem się z agitacją polityczną lub okazywaniem preferencji politycznych przez nauczycieli,
ale w latach 1993-1997 raczej jeszcze wszyscy grali do jednej wspólnej bramki o nazwie „wolność”. Niestety dzisiaj, będąc ojcem 14-letniej córki, muszę stwierdzić, że takie zachowania znowu mają miejsce. Dużą radością po przyjściu do LO była informacja, że nie będzie nauki języka rosyjskiego… Według mojego brata był to najbardziej stresujący przedmiot za jego czasów w LO!

Reasumując, tak jak to jest  i dzisiaj w każdym zawodzie, była kadra z powołania pod każdym względem oraz na szczęście nieliczne przypadki straconego czasu i nerwów.

Wesoła historia… jakoś szybko zdobyłem zaufanie wśród niektórych nauczycieli, do tego stopnia,  że dane mi było odnosić dziennik klasowy do pokoju nauczycielskiego po lekcjach i… starałem się jak mogłem, aby tego zaufania nie nadużywać.

Wychowawca, kim tak faktycznie był ?

– Dobrze, że oddzielny punkt mogę poświęcić wychowawcy. Ciężko pisać bez emocji, mimo że minęło 23 lata. Jako klasa mieliśmy ogromne szczęście, że trafiliśmy na „Panią Profesor” [Małgorzatę Posacką – przyp. redakcji], która była także naszą nauczycielką języka polskiego. Była młoda i piękna, ale przede wszystkim wyjątkowa jako wychowawca i nauczyciel. Krążyła wśród naszego rocznika niepisana opinia, że klasa IB, trafiła najlepiej jak mogła z wychowawcą. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, bo przekonywaliśmy się o tym z czasem…

Pierwszy raz otworzyły mi się oczy na lekcjach polskiego, jak nauczyciel pyta się mnie nie o to, co autor wiersza czy powieści miał na myśli w danym fragmencie utworu, ale pyta się mnie jak JA to rozumiem i co to dla mnie oznacza ? Nauczyciel, który wychodził jako nieliczny zza biurka i uczestniczył w dialogu wśród nas na środku klasy, a nie w monologu za biurkiem. Minęło 23 lata i nikomu nie muszę słodzić, ale znów chcę nawiązać do mojej córki, gdzie marzyłoby mi się mieć takich nauczycieli dla niej.

Jako wychowawca też była bardzo zaangażowana. Wiele rozmów na forum klasy na poważne i mniej poważne tematy, ale również wiele rozmów indywidualnych, jeśli ktoś z nas miał problem i potrzebę rozmowy. Regularne wyjazdy po raz pierwszy do różnych teatrów we Wrocławiu, niespotykane dzisiaj w szkole mojego dziecka, która teatry ma pod nosem.

Mieliśmy coroczne kilkudniowe wycieczki, najczęściej w góry. Mogliśmy się poznać lepiej i tworzyliśmy zgraną klasę dzięki takim wydarzeniom. 

Doceniam szczególnie i pamiętam do dzisiaj wychowawcę i tych nauczycieli, których relacje z uczniem były na płaszczyźnie Człowiek Nauczyciel do Człowiek Uczeń. Dialog, a nie monolog. Niewiele się pamięta z materiału przedmiotów, ale pamięta się wkład w kształtowanie osobowości, naukę samodzielności, odpowiedzialności i przygotowanie do dorosłego życia, które dla jednych przyszło szybciej, a dla drugich nieco później, ale byliśmy na to w miarę przygotowani.

Jakie nowe doświadczenia życiowe zdobyłem w trakcie pobytu w LO ?

– W „Zielonym LO” dane mi było wyjeżdżać regularnie na kilkudniowe wycieczki z całą klasą w różne ciekawe miejsca. „Zielone LO” to także pierwsza miłość, pierwsze usłyszane i wypowiedziane „Kocham Cię”, pierwszy pocałunek, pierwsze całkiem udane randki… Oczywiście także pierwszy alkohol.  Ale wszystko z umiarem i bez złych konsekwencji. Przecież byliśmy pod dobrą opieką. Były także pierwsze prawdziwe wagary. Woleliśmy z kumplami iść korzystać i odkrywać uroki Doliny Baryczy, niż uczyć się „myć ręce…”. Nauczyliśmy się szybko radzić sobie ze stresem.
Gdy była zła pogoda i korzystanie z uroków przyrody było niemożliwe, to wykorzystywaliśmy zalety ogromnego budynku Liceum z mnóstwem zakamarków,  w których można było się spokojnie schować i przegadać cały dzień.

Matura, a w zasadzie dwie… 

– Zwieńczeniem nauki w LO była oczywiście matura, nauka i przygotowanie w ramach lekcji. Po godzinach zwykle wygrywały spotkania towarzyskie niż dodatkowe siedzenie nad książkami.  Przyszedł długi weekend majowy, który rozpoczął się 1 maja w czwartek. Ojciec zmotywował mnie rano, abym w końcu przysiadł do książek i powtórzył materiał do matury z języka polskiego, która przypadała na 6 maja. Niestety, nasza poranna rozmowa była ostatnią, bo popołudniu tego samego dnia nagle zmarł na zawał. I tyle było z powtarzania materiału… Wtedy ogromną rolę znowu odegrała moja wychowawczyni, która przeprowadziła mnie „za rękę” przez te kilka trudnych dni. Kilka jej rozmów ze mną, udział w pogrzebie
i ogromne wsparcie. Oczywiście przed egzaminem powiedziałem Pani Profesor, że mnie na maturze nie będzie i że podejdę za rok. Wtedy odbyła się poważna rozmowa, motywująca i optymistycznie mimo wszystko nastawiająca. Spowodowała, że pojawiłem się przed aulą na egzaminie
z języka polskiego. Pamiętam, jak szedł ze mną kolega z równoległej klasy
i tuż przed wejściem do LO powiedział, że nie idzie na maturę i nie podszedł do egzaminu. Korciło mnie, żeby pójść za nim, ale jednak wylądowałem w ławce na auli. Jedno jest pewne, nie byłoby mnie na tej maturze, gdyby nie rozmowy w te kilka dni od śmierci ojca do matury.
Za to przy każdej okazji jej dziękuję!

Znaczenie ?

– W kilku słowach, pewne jest, że czas i lata spędzone w LO wprowadzały mnie w dorosłość. Z perspektywy czasu i porównania, w zdecydowanej większości miałem szczęście do spotkanych tam ludzi, zarówno kolegów i koleżanek, jak i kadry pedagogicznej. Dzisiaj jako ojciec widzę, że nie jest to wcale takie proste i oczywiste. Dlatego wracam i będę wracać z miłymi myślami do spotkanych ludzi i do tamtego czasu…

Andrzej „Serek” Seredyński – II miejsce w konkursie Pokolenia Zielonego Liceum (kategoria Wywiad)

w Wydarzenia

Uroczystość nadania Szkole imienia Armii Krajowej

Data 11 listopada 2012 r. na trwałe zapisała się w historii Zielonego Liceum. Od tego dnia szkoła nosi zaszczytne imię Armii Krajowej.

Uroczystości rozpoczęły się od mszy świętej w kościele pw. św. Andrzeja Boboli w Miliczu. Następnie, o godz. 13:00, w auli szkoły odbyła się sesja Rady Powiatu, na której podjęta została uchwała o nadaniu szkole imienia. Uczniom i nauczycielom w tym ważnym momencie towarzyszyli zaproszeni goście. Byli wśród nich m.in. dolnośląski kurator oświaty, przedstawiciele Związku żołnierzy AK, dyrektorzy szkół gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych. Wygłosili oni okolicznościowe przemówienia oraz złożyli gratulacje na ręce S. Strzeleckiego, dyrektora szkoły.

Drugą część uroczystości stanowił występ młodzieży I LO (polonez maturzystów, występ członków koła teatralnego i zespołu Strzelecki Band).

Na zakończenie, nastąpiło uroczyste odsłonięcie tablicy upamiętniającej nadanie szkole imienia ufundowanej przez stowarzyszenie „Przyjazna edukacja”.

w Wspomnienia

Zielone Liceum i duch Schulza

Początek tego wspomnienia kryje się w bibliotece Zielonego Liceum. Stoimy tam we dwójkę  i przeglądamy książki na chybił trafił. Nagle jeden z nas otwiera szary, oprawiony w płótno tom i pokazuje dziwną grafikę. Ubrana w halkę młoda dziewczyna siedzi na krześle przypominającym tron; nagie ręce opiera na udach; w lewej dłoni trzyma pejcz, którego rzemień zwisa między jej rozchylonymi nogami; po podłodze, przypominającej szachownicę, czołga się mężczyzna z wyciągniętym w kierunku jej nagiej stopy językiem. Przeglądamy inne ilustracje, ale żadna nie robi na nas takiego wrażenia, jak ta. W końcu G. odchodzi, ja jeszcze chwilę zostaję. Wypożyczam książkę, której już nigdy nie oddam. Za dwa miesiące będę kłamał, że ją zgubiłem, że bardzo mi przykro, że mogę w zamian przynieść jakąś inną, swoją. Ostatecznie nic nie przynoszę, a „Okolice sklepów cynamonowych” Jerzego Ficowskiego trafiają do bibliotecznego wykazu ksiąg zaginionych.

Rzadko zdarzało mi się wypożyczać coś na wieczne oddanie, jednak w przypadku tej książki nie mogłem się opanować. Wydana została na rok przed moim jej udomowieniem i w żadnej z dostępnych mi księgarni nie można jej było kupić. Był rok 1987, byłem w trzeciej klasie liceum i książki były przede wszystkim przedmiotem kultu, nie towarem handlowym. Wyłaniały się z kadzidlanego dymu mód i na jakiś czas anektowały naszą licealną wyobraźnię nawet wtedy, kiedy kompletnie ich nie rozumieliśmy.

Z tą książką było podobnie, mimo że wcale nie była modna, aura przywłaszczenia z pobudek religijnych towarzyszy mi do dziś. Inna sprawa – dzisiaj wiem to na pewno – że Bibliotekarka doskonale poznała się na moich mętnych tłumaczeniach i tylko dzięki jej wyrozumiałości i wielkoduszności nie stało się nic poważniejszego, niż prześladujące mnie wyrzuty sumienia.

Przywłaszczenie książki – jak się okazało po czasie – nie było przypadkowe. Zielone Liceum ma w sobie ducha Schulza o wiele bardziej namacalnego, niż by to mogło wynikać z mętnej opowieści, którą tu snuję. Po kolei jednak, po kolei…

Na lekcjach języka polskiego ze świeżo upieczoną, piękną polonistką nie myśleliśmy specjalnie o literaturze. Nasze rozbuchane hormonami głowy już od drugiej klasy wyłapywały każdy gest Pani Profesor i przerabiały go na rysunki Schulza, nie wiedząc, że ktoś taki w ogóle istnieje. To niespodziewane wejście w sztukę, w której o wiele bardziej liczy się ruch niż słowo miało swoje konsekwencje – nawet najmniej utalentowani rysownicy zapamiętale szkicowali Panią Profesor i robili to z determinacją o wiele większą, niż notowanie tego, co mówi. Widziałem rysunki w brudnopisach, widziałem rysunki na luźnych kartkach, widziałem rysunki na chusteczkach higienicznych  – duch schulzowskiej Xięgi Bałwochwalczej unosił się nad nimi, jak Duch Boży nad wodami. Być może dzięki temu literatura niektórym z nas kojarzy się do dzisiaj z czymś o wiele bardziej zmysłowym, niż na to zasługuje.

Ale przecież nie samą Xiegą Bałwochwalczą żyliśmy. Nie w tym kraju! Do Zielonego Liceum przyjeżdżał A.M., brodaty student historii i w swoim płóciennym plecaku przywoził książki z drugiego obiegu. Na kilometr widać było, że jest konspiratorem i przemyca to, co przemycał. Nie można było nie zauważyć jego konspiratorskich atrybutów i konspiratorskiego zachowania. Milicz był w końcu małym miastem, w którym nic nie uchowa się w tajemnicy i w związku z tym nawet konspiracja nie była tak ryzykowna, jak powinna być. Oczywiście myśmy wtedy o tym nie wiedzieli.

Dzięki A.M. załapaliśmy się na kawałek licealnej martyrologii. Drugoobiegowe książki przekazywaliśmy sobie z ręki do ręki, jak broń, którą mieliśmy strzelać do wroga. Wtedy też nauczyliśmy się sztuki szybkiego czytania. Pamiętam, że książkę o więzieniach politycznych w Polsce dostałem na dobę. W nocy czytałem ją z wypiekami na twarzy, jakbym studiował rozkazy wysyłane przez powstańcze rządy. Na drugi dzień, zgodnie z instrukcją, przekazałem książkę kumplowi. Do dzisiaj pamiętam opis tortur stosowanych na więźniach politycznych w Rawiczu. Nic więcej. Dużo mniej niż z Schulza.  

Nie ma się co dziwić. Chodziliśmy do Zielonego Liceum w latach, w których dogorywał PRL. To dogorywanie miało wiele twarzy. Wciąż najwyższym szczytem ZSRR był Pik Komunizma, ale bez obawy o nadmierne konsekwencje można było na lekcji geografii głośno powiedzieć, że to „szczyt szczytów”. Ciągle jeszcze na lekcjach PO przechodziło się krótki kurs rzutu granatem, ale był on na tyle absurdalny, że z pytania: „Czy możemy robić to w kierunku wschodnim?” śmiał się nawet nauczyciel. Odwaga była tania na tyle, że nie wymagało wielkiego bohaterstwa przypięcie na wiszącej gazetce szkolnej pisanego ręcznym, kaligraficznym pismem artykułu o zbrodniach wojennych dokonywanych na… Niemcach i fotografowanie się obok Nysy z wielkim białym napisem MILICJA.

Te zdjęcia zresztą, zrobione tuż po maturze, są kultowe przynajmniej dla pięciu osób, które się na nich znalazły, dla Iwony, Bartka, Wiolki, Dziuni i Łysego, czyli mnie. Kultowe są też lenonki z różowymi szkłami, które najpierw należały do Wiolki, a później stały się przechodnim atrybutem pomaturalnej swobody i końca szkoły. Nie mniej kultowa jest również sama Nysa, którą panowie milicjanci ustawili tam, jakby wiedzieli, że potrzebna nam będzie do sentymentalnej już dzisiaj sesji. Swoboda, z jaką przed nią siedzimy najlepiej dowodzi, jak niewielkiej odwagi to wymagało. Nie to, co uczestnictwo w lekcjach chemii.

Profesor M.H. do złudzenia przypominał ojca z rysunków ilustrujących Sklepy cynamonowe wykonanych ręką samego Schulza. Jego profil dobrze utkwił w głowie każdemu, kto chodził wówczas do Zielonego Liceum. Kiedy w dzienniku wyszukiwał osób, które chciał zapytać, siedział bokiem do klasy, a w pomieszczeniu robiło się tak cicho, że tylko wzrok miał co utrwalić w czasie tego strasznego momentu. Tak – nie bójmy się tego porównania – profesor M.H. był demiurgiem, który, jak nam się wtedy wydawało, w pełni decyduje o naszym losie. Był też demiurgiem wówczas, kiedy stojąc za dużym stołem doświadczalnym przeprowadzał swoje najbardziej spektakularne doświadczenie, słynny Wielki Wybuch, którym wprowadzał uczniów w świat skomplikowanych reakcji chemicznych. Ten wybuch miał siłę prawie taką samą, jak mityczna Księga, która „leżała na biurku ojca, a ojciec, pogrążony w niej cicho, pocierał poślinionym palcem cierpliwie grzbiet tych odbijanek, aż ślepy papier zaczynał mglić się, mętnieć, majaczyć…”.

Skojarzenie Zielonego Liceum z Schulzem ma jeszcze jeden wymiar – teraz, po czasie, wszystko to, co wspominam nabiera lekko mitycznego charakteru. Pamięć niebezpiecznie skręca w jakąś boczną odnogę i próbuje udawać, że przechowuje nie tyle konkretne obrazy, ile ich prawzory. Archetypiczne stają się więc najzwyklejsze rzeczy: „Bonjour, asseye-vous” wypowiadane przez wychowawczynię na pierwszej w życiu lekcji francuskiego, wiersz Puszkina „Wa głubinie sibirskich rud” recytowany przez K.L. z powagą bliską omdlenia, ludyczna atmosfera panująca na lekcjach historii, momenty uroczych profesorskich roztargnień na fizyce, obrazoburcza adaptacja Szekspira odgrywana na studniówce i słynny przerzut bokiem Kontosa na lekcji w-f. Archetypiczna wydaje się sama lektura Schulza – Sklepy cynamonowe czytane w autobusie, którym dojeżdżaliśmy ze szkoły do domu.

Od tych mitycznych zajść minęło sporo czasu, na tyle dużo, aby związek Schulza z Zielonym Liceum zdołał się jakoś ukonkretnić. Parę lat temu, przy okazji wywiadów dotyczących druha Bolka Zajiczka trafiłem na nazwisko Aleksandra Kuszczaka. Po wojnie był fizykiem w milickim liceum. Pierwsze roczniki absolwentów zapamiętały szczególnie jego słynne powiedzenie: „Ty wisz czy nie wisz? Wisz, to gadaj, nie wisz to siadaj”.  Tak się składa, że w gimnazjum w Drochobyczu, w którym Schulz uczył rysunku, fizyki i matematyki uczył Aleksy Kuszczak. Jak podpowiadają biografowie pisarza, fizyk ów był jednym z nielicznych przyjaciół Schulza pracujących w szkole. O tym, że zażyłość między nimi była spora może świadczyć choćby fakt, że to właśnie Kuszczak, w imieniu pisarza, prosił Józefinę Szelińską
o pozowanie Schulzowi do portretu.

Zbieżność nazwisk, imion, zawodów? Jeśli nie, to duch Schulza wciąż unosi się nad Zielonym Liceum. Mam nadzieję, że tak jest, choćby dlatego, że przywłaszczenie książki dla jednego kiczowatego obrazka znalazłoby, wątłe, bo wątłe, ale jednak jakieś usprawiedliwienie metafizyczne.
Tylko tak można odpokutować niezrozumiałą kradzież z młodości.

Marcin Ziętkiewicz – I miejsce w konkursie Pokolenia Zielonego Liceum

Zamknij