Urodzony w 1933 r. – zmarł w 2017 r. Wieloletni nauczyciel j. rosyjskiego w I LO w Miliczu. Absolwent Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Wrocławskiego, kierunek filologia rosyjska. Od 1958 roku nauczyciel Szkoły Podstawowej i Liceum Ogólnokształcącego w Miliczu. Działacz społeczny, sportowy i związkowy, kilka kadencji pełnił funkcję prezesa Oddziału ZNP w Miliczu. Przewodniczący Zarządu Sekcji Emerytów i Rencistów ZNP, były członek Zarządu Okręgu Dolnośląskiego we Wrocławiu. Oto, co opowiedział o sobie w wywiadzie z Krystianem Okoniem w 2012 r..

Jak trafił Pan na teren dzisiejszego powiatu milickiego?

Urodziłem się 27 listopada 1933 roku we wsi Dermanka, 8 kilometrów
od miasta powiatowego Kostopol. Jest to w tej chwili północno-zachodnia
część Ukrainy, województwo łuckie. Moi rodzice pochodzą z powiatu
tarnobrzeskiego. Matka urodziła się w Zakrzowie, teraz jest to dzielnica
Tarnobrzegu, natomiast mój ojciec troszkę dalej, w Alfredówce, miejscowości znajdującej się w kierunku na Dębe i Rozalin.

Posłano mnie do szkoły ukraińskiej, ponieważ polskiej akurat w okolicy
nie było. Spędziłem tam około dwóch miesięcy. Bardzo słabo pamiętam te
lekcje. Przypominam sobie, że zaczynały się od jakiejś modlitwy, odmawianej w języku ukraińskim, której dokładnie nie umiałem, bo byliśmy Polakami. Miejscowość Dermanka, w której się urodziłem, była wielonarodowościowa, mieszkali tam Polacy, Ukraińcy, Czesi, a także Niemcy.

W tamtym czasie przeżyłem rzeź ukraińską na Wołyniu. Kilkakrotnie
nocowaliśmy u sąsiada – Niemca, ponieważ jego banderowcy by nie
podejrzewali. W moim domu zbierały się rodziny, którym udzielaliśmy
schronienia. Bywało i tak, że nocowało u nas wiele rodzin. W czerwcu 1943
roku Niemcy zabrali całą moją rodzinę: ojca, matkę, babcię, mnie i dwójkę
mojego rodzeństwa do Równego i osadzili nas w koszarach wojskowych.
Ile miał Pan wtedy lat? Miałem wówczas 10 lat, natomiast moja siostra miała 6, a brat zaledwie rok. Każdego dnia naszego pobytu w tych koszarach codziennie rano odbywał się apel. Wtedy to wybierano na wywóz do Niemiec tych, którzy zdaniem Niemców nadawali się do pracy. Następnie przerzucono nas do miejscowości Zdułbonów, do baraków przy cementowni. Stamtąd przeniesiono nas z powrotem do Równego, ale nie do dobrze znanych nam koszarów, lecz do budynku więziennego. Panowały tam straszne warunki.

W październiku wydano rozkaz, że wszyscy mają opuścić więzienie.
Trafiliśmy wówczas do miejscowości Brody. Ojciec udał się do Polskiego
Czerwonego Krzyża i dzięki temu wyrobiono nam od razu tzw. kenkarty,
czyli dowody tożsamości. Już stamtąd na własną rękę pociągiem przez Lwów udaliśmy się do Tarnobrzegu. W 1945 roku ojciec wyjechał na zachód do Kobylina, stamtąd do Krotoszyna do Urzędu Repatriacyjnego i otrzymał
gospodarkę w Wyganowie.

Kiedy podjął Pan decyzję, żeby związać swoje przyszłe życie z nauką
i zostać nauczycielem?

Najpierw chciałem dostać się do szkoły oficerskiej. Był właśnie nabór
dla młodzieży, która skończyła dziewiątą klasę. Nie było mi jednak dane dostać się do armii, ponieważ moja kandydatura została odrzucona. Powód? Był to okres, kiedy nasiliła się kolektywizacja majątków ziemskich, a że mój ojciec był indywidualnym rolnikiem, władzy to ideologicznie nie odpowiadało. Dokończyłem jeszcze dwa lata nauki w liceum i wtedy spróbowałem się dostać na rusycystykę. Języka rosyjskiego zacząłem uczyć się w liceum i postanowiłem iść na uniwersytet i poszerzać tę wiedzę. Bardzo chciałem studiować w Rosji, ale niestety to się nie udało. Proponowano mi inne kierunki, niezwiązane z pedagogiką, czyli budowę maszyn, budownictwo itd.

Nie uległ jednak Pan naciskom i nie dał za wygraną.


Tak, to prawda. Pozostałem przy swoim. Wydaje mi się, że to chyba przez
sentyment do nauczycielki języka rosyjskiego, która nas uczyła, postanowiłem pójść na studia. Dostałem się na jedną z wrocławskich uczelni.

Kiedy rozpoczął Pan pracę w I Liceum Ogólnokształcącym
w Miliczu?

Podczas pierwszego roku studiów pojechałem do Iwin niedaleko
Bolesławca, gdzie poznałem swoją przyszłą żonę, repatriantkę z Francji. Żyję z nią już ponad 50 lat. Po skończeniu pierwszego roku studiów byłem już żonaty i kontynuowałem studia, które kończyłem w 1958 roku. To właśnie wtedy, 12 sierpnia urodził mi się pierworodny syn Krzysztof. Natomiast 16 sierpnia przyjechałem do Milicza, żeby podjąć pracę w szkole podstawowej i I LO. Zaledwie cztery dni po narodzinach syna jako świeżo upieczony tata zacząłem pracę jako nauczyciel.

Jak wspomina Pan tamten okres?

Bardzo miło. Do pracy przyjmował mnie dyrektor Witold Krzyworączka.
Był bardzo serdeczny i niezwykle zadowolony, że pojawił się rusycysta, i to
w dodatku mężczyzna. Przedtem pracowała tu kobieta, którą zastąpiłem. Zacząłem 16 sierpnia 1958 roku, pracowałem do 1990 roku, czyli 32 lata. W zasadzie to 34, ponieważ jeszcze przez dwa lata miałem w I LO kilka godzin zajęć. Na emeryturę przeszedłem w 1990 roku, czyli „wyzyskują” w tej chwili Państwo już 22 lata, będąc „stypendystą” ZUS-u.

Uczył Pan języka rosyjskiego, który był z góry narzuconym
przedmiotem. Czy uczniowie przyjmowali to z pokorą i czy przedmiot
ten cieszył się wśród nich dużym zainteresowaniem?


Ma Pan rację, wówczas język rosyjski był obowiązkowy, natomiast
inne języki zachodnie były do wyboru. Polityka miała bardzo duży wpływ
na to, czego uczono w szkole. Z uczniami było naprawdę różnie, ale uczyli
się wszyscy, żeby przynajmniej tę trójkę dostać. Nie można było mówić
o jakimkolwiek buncie. Po prostu było widać, że niektórzy niechętnie się
uczyli, czego pewnie w dorosłym życiu żałują. Najczęściej bywa tak, że
do pewnych spraw trzeba dojrzeć. Przy różnych okazjach spotykam się
z wieloma ludźmi, którzy dziękują mi, że uczyłem ich języka rosyjskiego, bo
w tej chwili wykorzystują go w swojej pracy zawodowej.


Czy jakiś uczeń z tamtego okresu zapadł Panu szczególnie w pamięć?


Spod moich rąk wyszło sześcioro studentów, którzy także studiowali
rusycystykę bądź też mieli szansę studiować w Związku Radzieckim, np.
w Charkowie. Pamiętam dobrze pana Wiesława Ciesielskiego, który swego
czasu był wiceministrem finansów. Studiował w Moskwie ekonomię. Był
on wychowankiem z klasy, którą prowadziłem. Ciesielski był najlepszym
uczniem z rocznika 1972. Ta klasa w dalszym ciągu utrzymuje kontakty ze
sobą.


Nie zajmował się Pan wyłącznie nauczaniem języka rosyjskiego…


Będąc nauczycielem j. rosyjskiego w I Liceum Ogólnokształcącym
w Miliczu, działałem jednocześnie na rzecz różnych organizacji i instytucji.
Wspomnę jedynie o kilku. W okresie od 1972 do 1975 roku w Zarządzie
Powiatowym Szkolnego Związku Sportowego pełniłem funkcję sekretarza
i byłem odpowiedzialny za całokształt spraw związanych z rozwojem sportu szkolnego. Ponadto organizowałem rozgrywki oraz imprezy sportowe na terenie ówczesnego powiatu milickiego. Od 1 czerwca 1979 roku byłem członkiem Zarządu Oddziału PTTK „Barycz” w Miliczu, a od 6 maja 1981 r. przewodnikiem turystyki pieszej. W 1977 r. dyrektor I LO w Miliczu powołał mnie do pełnienia funkcji komendanta szczepu ZHP.
W latach 1982–1985 byłem członkiem komisji dyscyplinarnej przy
wojewodzie wrocławskim, a nawet przez wiele lat sędziowałem rozgrywki
piłkarskie na terenie powiatu w klasie „C”.

W 1958 r. wstąpiłem do Związku Nauczycielstwa Polskiego, do którego należę do dziś. Pełniłem tam szereg funkcji, a od 2010 r. jestem członkiem Okręgowej Komisji Rewizyjnej ZNP. Będąc członkiem Głównej Komisji Rewizyjnej, miałem możliwość zorganizowania i wyposażenia klubu. Byłem także radnym dwóch kadencji w gminie Milicz.


Czy oprócz tego znajdywał Pan czas na jakieś szczególne zainteresowania?
Od prawie samego początku pracy w Miliczu interesuję się wędkarstwem,
ogrodnictwem oraz brydżem. Mamy w Miliczu bardzo silną grupę brydżystów. Gram w lidze okręgowej, od 2005 roku jestem członkiem Brydżowego Klubu Sportowego „Miles” w Miliczu, a od 1986 r. organizuję cotygodniowe turnieje brydża sportowego. Przy okazji gram w bilard i organizuję rozgrywki dla chętnych.

Źródło: Publikacja Moje Zielone Liceum, rozmawiał
Krystian Okoń