
Wieloletni nauczyciel w I Liceum Ogólnokształcącym w Miliczu, absolwent Wydziału Filozoficzno-Historycznego Uniwersytetu Wrocławskiego, współzałożyciel i członek władz Stowarzyszenia Absolwentów I LO w Miliczu. Oto, co opowiedział o sobie w wywiadzie
z 2012 r.

Jak Pan trafił do Milicza i Zielonego Liceum?
Pochodzę z Wielkopolski, z powiatu tureckiego, a do Milicza trafiłem
w 1960 r. Wcześniej byłem kierownikiem Wydziału Kultury w Ząbkowicach
Śląskich. Na przyjazd do Milicza namówił mnie mój profesor pedagogiki
z Uniwersytetu Wrocławskiego i pan Antoni Karczmarek, który był wtedy
zastępcą dyrektora liceum – Witolda Krzyworączki. Pamiętam, że jechałem
pociągiem z Kalisza do Wrocławia, zobaczyłem stację Milicz, przypomniałem sobie o mojej rozmowie z wicedyrektorem i po prostu wysiadłem.
Początkowo miałem pracować w Miliczu przez pół roku w ramach zastępstwa, gdyż rozchorowała się nauczycielka historii, ale tak się stało, że zostałem w tym mieście do dziś. Spodobało mi się miasto, ludzie i dziewczyny – to tu poznałem moją żonę. W LO przepracowałem 13 lat. Początkowo uczyłem historii, ale potem doszło wychowanie plastyczne, wychowanie obywatelskie i nauczanie historii w szkole wieczorowej.
Jakie było milickie liceum w latach sześćdziesiątych?
Panował wyż demograficzny i klasy liczyły 40–44 uczniów nie tylko
z całego powiatu, ale również ze Zdun, Krotoszyna, a nawet Wrocławia
i Warszawy. Liceum miało wysoki poziom i dobry procent przyjęć na
studia wyższe. Program nauczania historii był bardzo przeładowany,
dochodziły sprawy gospodarcze, historia ruchu robotniczego. Podręczniki
były nieciekawe i zawierały ogromny zakres materiału, brakowało pomocy
źródłowych.
W pierwszych latach bardzo trudno było wzbogacić lekcje o historię
regionu, wiadomości o Miliczu; brakowało opracowań, bo były to ziemie
poniemieckie. Dlatego w 1964 r. opracowałem broszurę na temat historii
Milicza, wydaną w niewielkim nakładzie 100 szt., która rozeszła się błyskawicznie. W 1963 roku hucznie obchodzono rocznicę zdobycia pełnoletności przez pokolenie, które urodziło się już tutaj, na Ziemiach Odzyskanych. Pod koniec lat 60. zaczęło się ukazywać sporo map i materiałów na temat tych terenów, a ta wiedza zawsze mnie interesowała.
W wielu wspomnieniach absolwentów pojawia się Pan jako
organizator wycieczek po regionie i założyciel koła historycznego.
W liceum od 1964 r. prowadziłem szkolne koło miłośników regionu
pod nazwą „Kasztelania”. Jego pierwszym przewodniczącym był Waldemar
Wencek, drugim Leszek Dobrzyński. Kilku członków „Kasztelanii”
kontynuowało zainteresowania historyczne na studiach z historii lub nauk
politycznych. Jerzy Juchnowski jest obecnie dziekanem Wydziału Nauk
Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego.
Poznawaliśmy przede wszystkim historię naszego regionu, który jest bardzo bogaty pod względem archeologicznym – są tu grodziska, cmentarzyska i inne obiekty wczesnohistoryczne. Z „Kasztelanią” jeździliśmy w te miejsca, a tak się złożyło, że w tym okresie Instytut Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego prowadził wykopaliska w Miliczu, w Sułowie i Kaszycach Milickich. Pamiętam, że podczas wizyty w Sułowie, gdzie prowadzono wykopaliska, zastaliśmy to miejsce puste – pracownicy byli akurat na obiedzie. Poszedłem ich szukać, a gdy wróciłem, zobaczyłem – o zgrozo – że moi uczniowie wykopali trzy urny grobowe. Urny wzięliśmy ze sobą do Milicza, miałem sporo kłopotów, ale ostatecznie odwiedziłam Wojewódzki Ośrodek Archeologiczno-Konserwatorski i dzięki uprzejmości dyr. Tadeusza Kaletyna pozwolono; aby urny służyły w naszej szkole jako pomoc naukowa.
W Kaszycach Milickich, już za zgodą archeologów, którzy zakończyli badania, wykopaliśmy kilka drobiazgów, które również trafiły do naszych licealnych zbiorów. „Kasztelania” miała swój proporzec,
prowadziła gabinet historyczny, gdzie zorganizowaliśmy wystawę naszych
znalezisk archeologicznych oraz różnych pamiątek przyniesionych na nasz
apel przez uczniów ze strychów i piwnic. Zbiory były niezwykle ciekawe
– znaczki, monety, pamiątki poniemieckie, ale również pamiątki osadników
z Polski Wschodniej. W naszym zamierzeniu zbiory te miały być zaczątkiem
izby regionalnej, a nawet muzeum regionalnego.
Drugą formą działalności „Kasztelanii” stały się wycieczki krajoznawcze.
Wielkim problemem były wtedy środki transportu, dlatego korzystaliśmy
z uprzejmości miejscowych zakładów pracy – jajczarsko-drobiarskich czy
ówczesnej „Zorzy”. Jeździliśmy w weekendy po Dolnym Śląsku – Trzebnica,
Henryków, Lubiąż – ale również szlakiem piastowskim – Poznań, Gniezno,
Głogów. Spaliśmy w stodołach na sianie, u rodziny i znajomych. Jako
wychowawca bałem się odpowiedzialności za młodzież, ale wtedy młodzież
była bardzo zdyscyplinowana.
Poza tym podejmowaliśmy próby wydawnicze – zbieraliśmy stare
pocztówki z przedwojennego Milicza i chcieliśmy je wydać, niestety bez
sukcesu. Na szczęście to hobby znalazło w Miliczu kontynuatorów. Zbiory
„Kasztelanii” po moim odejściu z liceum zniknęły, ale nie chcę tu i teraz
o tym mówić. W latach 70. podjęto starania o przeznaczenie na muzeum
budynku dawnej szkoły zawodowej przy kościele pw. św. Andrzeja Boboli,
trwały rozmowy z Instytutem Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego,
który miało przekazać do muzeum swoje zbiory archeologiczne, ale po roku
1980 projekt upadł i budynek przeznaczono na mieszkania dla nauczycieli.
Zresztą w latach 60., po zakończeniu wykopalisk na milickim Grodzisku,
w Zielonym Liceum funkcjonowała tzw. izba archeologiczna, jednak potem
zbiory wróciły do Wrocławia. Podobna ekspozycja czasowa była zresztą
w izbie regionalnej prowadzonej przez Aleksandra Kowalskiego.
Czy ówcześni licealiści różnili się od obecnych?
W tamtych czasach uczniowie obowiązkowo nosili tarcze i mundurki. Nie do pomyślenia było, by uczeń chodził po mieście po godz. 20:00.
Wieczorne seanse w kinie były owocem zakazanym. Nie stwierdzaliśmy
przypadków pijaństwa i używania narkotyków, choć uczniowie popalali papierosy. Była to bardzo zdyscyplinowana, a zarazem fajna i głodna wiedzy młodzież, choć zdarzały się sytuacje, które z pozoru przeczą tej tezie. Aby zainteresować bardziej młodzież historią, wpadłem na pomysł popularyzacji czytelnictwa książek historycznych popularnonaukowych. W porozumieniu z bibliotekarką zgromadziliśmy kilkanaście książek dostosowanych tematyką do programów nauczania. Uczniowie w każdym semestrze musieli wykazać się krótką relacją z tej lektury w zaszycie przedmiotowym. Okazało się jednak, że wielu uczniów odpisywało od kolegów relacje i wybierało najcieńsze książki. Jako nauczyciela spotkało mnie wiec niepowodzenie i musiałem się z tym pogodzić.
Jak wyglądały relacje między uczniami a gronem pedagogicznym?
Moim zdaniem nauczyciele bardziej interesowali się młodzieżą, nie
tylko w szkole. Odwiedzaliśmy także uczniów w domach, szczególnie tych
dojeżdżających, sprawdzając ich warunki bytowe, możliwości dojazdu do
szkoły itp. Inne kłopoty były z dziećmi ze środowiska ludzi wykształconych,
a inne środowiska wiejskiego. Ale uczniowie ze wsi, mimo braków w edukacji, byli bardzo ambitni i często przeganiali mieszczuchów. Każdy nauczyciel prowadził kółko zainteresowań, bardzo egzekwowano powinności ucznia, reagowano na łamanie regulaminu również po zajęciach lekcyjnych.
Wychowawca był odpowiedzialny za swoją klasę. Moim wychowankiem
i starostą klasy był Edmund Bienkiewicz, który już wtedy miał duże poważanie, ale ja jako wychowawca miałem do niego czasem uwagi, bo Edek krył często winnych i w przypadku jakiejś mniejszej lub większej „afery” potrafił wyegzekwować wszystko od kolegów i ja właściwie nie musiałem na nic reagować. Każdy wychowawca bronił swoich wychowanków, szczególnie na radzie pedagogicznej. Starsze pokolenie nauczycieli z trudem akceptowało nowoczesne zachowania uczniów i aktualną modę. My, młodsi stażem, wstawialiśmy się za uczniami u przedwojennych nauczycieli, bo przecież świat szedł do przodu.
To były czasy PRL-u, już nie stalinizmu, ale wiele faktów i problemów
dotyczących naszej historii było pomijanych w procesie nauczania. Czy uczniowie zadawali Panu trudne pytania?
Jest takie przysłowie: „Historia vitae magistra” (historia nauczycielką
życia), ale niekiedy rozmija się ono z rzeczywistością. Jest też przysłowie,
że historia lubi się powtarzać. W rozumieniu i popularyzowaniu historii
były i są białe plamy. Ówczesny program nauczania był tak skonstruowany,
że musiałem na lekcjach gnać z omawianiem materiału, by zrealizować
założenia programu. Ale były rozmowy, pytania bardziej zainteresowanych
uczniów, którzy chcieli rozszerzyć wiedzę podręcznikową. Wiele trudnych
problemów omawialiśmy na kole historycznym. Starałem się uczyć faktów
i ocenę pozostawiałem uczniom, gdyż zdawałem sobie sprawę, że wiedzę
o niektórych wydarzeniach mieli również z innych źródeł – od kolegów,
rodziny i znajomych.
W podręczniku była przesadna ilość materiału dotyczącego spraw społecznych i ruchu robotniczego. Tzw. białe plamy – np. Katyń – były programowo pomijane. O 11 listopada mogliśmy mówić i nauczać, ale nie mogliśmy świętować tego dnia jako Święta Niepodległości, choć jednego roku zorganizowaliśmy spotkanie „Kasztelanii”, na którym śpiewaliśmy pieśni legionowe i omawialiśmy materiały z tego okresu. Już po pierwszych maturach okazało się, że musiałem zrewidować swoje podejście do programu nauczania historii. Dlatego orientując się w poziomie wiedzy uczniów i ich zainteresowaniach, starałem się wymagać od słabszych uczniów bardziej faktów i wydarzeń, a tylko od zdolnych umiejętności ich oceny.
Niepokojące są dla mnie informacje o cięciach w obecnym programie
nauczania godzin lekcji historii oraz rezygnacji z nauczania dziejów współczesnych. Jak widać, nadchodzą czasy, że uczniowie zainteresowani historią będą musieli się jej uczyć – jak wtedy, za czasów PRL-u – w dużej mierze we własnym zakresie.
Źródło: Publikacja Moje Zielone Liceum, rozmawiała
Magdalena Fortuniak