Liceum Medyczne
Od roku szkolnego 1987/88 w murach Zielonego Liceum rozpoczęło swoją działalność Liceum Medyczne. 12 kwietnia 1988 roku odbyła się uroczystość czepkowania pierwszego rocznika tej szkoły.

Od roku szkolnego 1987/88 w murach Zielonego Liceum rozpoczęło swoją działalność Liceum Medyczne. 12 kwietnia 1988 roku odbyła się uroczystość czepkowania pierwszego rocznika tej szkoły.
Nowy dyrektor
„Mam poparcie władz, które powierzyły mi kierowanie tą szkołą po przejściu na emeryturę dyrektora A. Kaczmarka” – powiedział
Franciszek Zajiczek na Radzie Pedagogicznej przed rozpoczęciem roku szkolnego 1976/77. „Ale równie ważne jest dla mnie poparcie i zaufanie ludzi, z którymi przyjdzie mi współpracować. Będę się starać, by to zaufanie zdobyć”. I tak się stało, choć początki nie były najkorzystniejsze dla dyrektora z zewnątrz, który musiał poznawać nową szkołę i nowych ludzi. Jednak ogromna kultura osobista, życzliwość dla pracowników, zrozumienie ich problemów, chęć niesienia pomocy szybko zjednały grono do pracy z nowym przełożonym. Franciszek Zajiczek – absolwent Zielonego Liceum z roku 1949, wychowanek polonistki Klary Dąbrowskiej, humanista
i sportowiec – cechował się dużym zaufaniem wobec ludzi. Zaufał swemu zastępcy – Adamowi Najsarkowi – wicedyrektorowi LO o dużym stażu, powierzając mu sprawy dydaktyczne; zaufał nauczycielom, młodzieży
i społeczeństwu Milicza. Od początku jego kadencji kronikę szkolną pisała młodzież – kolejno: Mariola Oleniacz, Małgorzata Ciombor, Maria Gągała, Elżbieta Zawadzka.
Szkoła wypiękniała
Dzięki zaradności dyrektora, poparciu władz i rodziców szkoła zmieniała wygląd. Zniknęły płoty oddzielające dziedziniec od ogrodu kwiatowo- -warzywnego, gdzie posadzono rząd srebrnych świerków, setki holenderskich wielkokwiatowych irysów, dziesiątki szkarłatnych róż i drzewko magnolii, rozrastające się do dziś i przypominające dyrektora Zajiczka. Z 200 zakupionych krzewów różanych większość zakwitła na rabatach przed głównym wejściem do gmachu szkoły. Zmieniło się też wnętrze budynku. W kronice zapisano, że przez cztery miesiące roku szkolnego 1976/77 zakupiono cztery telewizory, trzy magnetofony, cztery radia stereo, cztery adaptery, komplet odkurzaczy, 200 krzewów róż, 45 koszy na śmieci, termy i suszarki, wyposażenie dla kółka fotograficznego, wykładziny dywanowe, ubrania ochronne dla 600 osób, miękkie taborety, kalkulatory elektroniczne, akcesoria dla sanitariatów. W pokoju nauczycielskim stare krzesła zastąpiły skórzane fotele.
W następnym roku, 22 maja, odbyło się uroczyste otwarcie Izby Archeologicznej ze zbiorami dawnych znalezisk z Milicza i okolic. Największe wrażenie na zwiedzających wywierał szkielet młodej dziewczyny sprzed 2000 lat.
Generalny remont szkoły zakończył się kilka dni przed rozpoczęciem roku szkolnego 1977/78 i dał efekt imponujący. Kolorystyka wnętrza sprzyjała
atmosferze pracy i wypoczynku, duże obrazy studentów WSP dodawały uroku korytarzom, wypieszczona w szczegółach sala audiowizualna stała
się miejscem między innymi wyświetlania filmów na projektorze szkolnym, obsługiwanym przez M. Tomaszewskiego i jego uczniów.
Aula otworzyła podwoje
Ciekawie zestawione kolory ścian, gustowna kurtyna i zasłony nadawały tej największej w Miliczu sali widowiskowej nastrój ciepła, a równocześnie powagi. Dyrekcja udostępniła ją mieszkańcom Milicza. Tu odbywały
się zjazdy Bojowników o Wolność i Demokrację, akademie rocznicowe organizacji politycznych, wojewódzkie zjazdy kombatantów, spotkania z pisarzami, muzykami, plastykami. Imprezy kameralne organizowano w bogato i gustownie wyposażonej harcówce, szczególnie od czasu, gdy drużynowym drużyny szkolnej został Janusz Blek, młody nauczyciel fizyki.
Drużyna wodna
Z inicjatywy J. Bleka 15 październiku 1978 r. powstała w szkole Drużyna Wodna im. M. Zaruskiego. Osobowość założyciela i ciekawe formy działalności zaowocowały szerokim naborem ochotników i sympatyków.
W 1979 r. drużyna otrzymała od LOK-u pierwszy jacht: „Omegę”, który „wodniacy” z dużym nakładem pracy doprowadzili do stanu używalności,
a już w maju drużyna zajęła III miejsce w X Rajdzie Chorągwianym szlakiem II Armii WP. W czasie wakacji „wodniacy” wyjechali na obóz żeglarski do Lginia, zabierając „Omegę” i trzy „Bławatki” – małe jedno- lub dwuosobowe jachty. Pozostało wiele radosnych wspomnień i organizowanie zbiórki surowców wtórnych na zakup sprzętu żeglarskiego. Następne wakacje to obóz na jeziorach mazurskich. W kronice szkoły obok nazwiska J. Bleka są również nazwiska entuzjastów żeglarstwa – Władysława Laskowicza i Piotra Zajiczka.
Dwa teatry
W szkole „od zawsze” istniał teatr amatorski, ale teraz powstał nowy. Koła prowadzone przez Ł. Skibińską i polonistów wystawiały repertuar klasyczny i zdobywały nagrody w konkursie „Młodzież poznaje teatr” (dyplomy w r. 1979 i 1980), a obok nich powstał zespół „Licog”, prowadzony przez A. Najsarka. Premiera (7 kwietnia 1979 r.) została przyjęta z dużym aplauzem. Szereg scenek humorystyczno-satyrycznych ujmowało trafnie aktualne problemy życia kraju i szkoły. Uczniowie – aktorzy tego koła – to Aldona Grzelka, Jola Kustra, Ela Broszko, Iwona Laska, Małgosia Bułynko, Ania Jarosz, Marek Tarka, Maciek Ewertowski, Zbyszek Kucfir, Tadek Hupało, Jola Rudzka, Danka Gawrońska, Bogdan Zawialski, Marek Olejnik i Beata Szuber.
Młodzi dziennikarze
Młodzież tego czasu garnęła się do pracy na rzecz szkoły. Razem
z nauczycielem wychowania technicznego – Antonim Milianem
– zradiofonizowała szkołę, urządziła pomieszczenia szkolnego radiowęzła, gdzie była profesjonalna kabina dla spikerów, miejsce dla techników
i dostarczycieli tekstów – członków szkolnego koła prasowego „Żaczek”. Szefem techników był niestrudzony Mariusz Kowalski, spikerzy zmieniali się, a kierownikami literackimi gazetki i radiowęzła były: Jola Jabłkowska,
Ela Zawadzka, Marylka Gągała i Aldona Grzelka, wspomagane przez ostre pióra Radka Solarza, Wojtka i Andrzeja Orlofów, Romka Wicharego, Grażyny Kuleszy i innych. Były wywiady, sylwetki, koncerty życzeń, aktualności.
Festiwale
W tradycję szkoły wrosły festiwale piosenki radzieckiej i francuskiej. Trudno było wybrać najlepszych z dużej liczby zespołów i solistów.
W grudniu 1978 roku jury wyróżniło nowy talent – Adama Szczuraszka, który nie tylko śpiewał i grał, ale też komponował muzykę do tekstów znanych poetów. Na tym festiwalu I miejsce zajęła Jola Żmuda, II miejsce Aneta Gryś, III miejsce Beata Szuber. W rok później I miejsce zdobyła Beata Szuber, II miejsce duet Renata Gamoń i Adam Szczuraszek, III miejsce – duet Małgosia Kaszkowiak i Beata Gągalska. W eliminacjach rejonowych
II miejsce – B. Szuber, III miejsce – R. Gamoń, IV miejsce – M. Kaszkowiak i B. Gągała.
Zawody, olimpiady
Obok konkurencji sportowych, które w liceum cieszyły się zawsze popularnością (piłka siatkowa, lekkoatletyka), z dużym powodzeniem uprawiano też biegi przełajowe. 5 października 1979 r. drużyna naszej szkoły w składzie: D. Zakrzewska, E. Trzcińska, R. Gamoń, B. Szuber, E. Hanysz, J. Marciniak, B. Wieczorek, W. Kunysz, T. Mróz, E. Ostrowska i D. Piotrowska zajęła w zawodach w Oleśnicy II miejsce, kwalifikując się do zawodów wojewódzkich, gdzie zdobyła IV miejsce wśród 11 drużyn. Były też Zimowe Rajdy Wyzwolenia, coroczne Święta Sportu, olimpiady wiedzy o Polsce i świecie współczesnym, zawody zapaśnicze, olimpiady krajoznawcze.
Właśnie w Ogólnopolskim Turnieju Turystyczno-Krajoznawczym w 1982 roku drużyna LO w składzie: Marek Grobelny, Jacek Basak, Grzegorz Górecki znalazła się w finale, a w rok później uzyskała IV miejsce w Polsce. Wywalczyli je w 1983 r. Marek Grobelny, Adam Jaskulski i Witold Kowalski. Nowe rekordy szkoły w pchnięciu kulą ustanowiły Danuta Gdula (1978 r.) i Małgorzata Gągalska (1983 r.). W roku 1982 rekordzistą w pchnięciu kulą chłopców został Mariusz Wieczorek. Dwukrotnie ustanowili rekord w skoku w dal Jarosław Bienkiewicz (1983 r.) i Małgorzata Gągalska (1983 r.). W tym dobrym dla sportu roku najszybciej biegała, bijąc rekord na 400 m, Marzena Chmielkowska.
Sukcesy naukowe
Największym osiągnięciem ucznia zawsze było znalezienie się
w finale naukowych olimpiad przedmiotowych. Laury te zdobyli:
w olimpiadzie biologicznej – Przemysław Palka (1978 r.), Piotr Jakubowski (1980 r.), Iga Palka (1981 r.), Piotr Raubo w olimpiadzie chemicznej (1981
i 1982 r.) i Tadeusz Hupało w olimpiadzie fizycznej (1981 r.). Nagrodami za bardzo wysokie wyniki w nauce było w tym czasie typowanie na wybrane kierunki studiów bez egzaminu wstępnego. W roku 1979 uzyskali je: Wojciech Orlof (architektura), Lilla Wybierała (biologia), Zbigniew Frąckowiak (górnictwo), Barbara Staszewska (studia w ZSRR). W następnym roku wytypowano Alicję Figurę (filologia polska), Lesława Waroczyka (Politechnika Wrocławska), Piotra Jakubowskiego (biologia) i Dorotę Tomczyńską (studia w ZSRR).
Urodzony w 1933 roku w Pudliszkach, jeszcze przed wojną przeniósł się z rodziną do Szkaradowa, gdzie rodzice – nauczyciele – po wojnie zorganizowali szkołę podstawową. Do Zielonego Liceum uczęszczał w latach 1947-51 w Miliczu, gdzie zrodziła się jego miłość do ornitologii.
Po maturze ukończył studia biologiczne na Uniwersytecie w Gdańsku., ale po roku przeniósł się na Uniwersytet Warszawski, gdzie ukończył studia i rozpoczął prace naukową. Habilitował się z zakresu zoologii i do połowy lat 70. pełnił funkcje docenta na Uniwersytecie Warszawskim. Po wyjeździe do ówczesnego RFN został pracownikiem Federalnego Instytutu Ochrony Przyrody i Ekologii Zwierząt RFN, zrobił międzynarodową karierę naukową, zajmował się problematyką zagrożonych gatunków i międzynarodową ochroną przyrody.
Eugeniusz Nowak jest autorem wielu publikacji, m.in. wydanych w Polsce „Zwierzęta w ekspansji”, Warszawa 1974, „Ludzie nauki w czasach najtrudniejszych”, Poznań 2013, „Ptaki Śląska” 1919 (współautor) oraz wydanej na Zachodzie „Biologists in the Age of Totalitarianism”.
Książka „Ludzie nauki w czasach najtrudniejszych poświęcona jest wpływowi polityki na życie i pracę przyrodników różnych narodowości, żyjących w XX wieku w krajach pod rządami totalitarnymi. Pokazuje, jak wielki, często zgubny wpływ na rozwój nauki wywierać może sytuacja polityczna, oraz jak wielka bywa siła ludzkiego charakteru, która pozwala ocalić osiągnięcia nauki od całkowitego zniszczenia, mimo ekstremalnych okoliczności. Przed polskim, poszerzonym wydaniem, książka ukazała się w Niemczech i Rosji. Polskie wydanie to kilkadziesiąt barwnych historii – od laureatów Nagrody Nobla po zwykłych obserwatorów ptaków.
Poniżej skan artykułu pt. „Ptasznik znad Renu”, jaki o tym wybitnym absolwencie ukazał się w miesięczniku „Perspektywy w 1987 roku.
Źródło: kronika I LO.
Pamiątkowe zdjęcie zrobiono podczas wycieczki koła teatralnego do Szklarskiej Poręby, na którą uczniowie pod opieką prof. M. Hanysza pojechali w nagrodę za pracę w roku szkolnym 1986/87.
29 maja odbyło się uroczyste pożegnanie absolwentów klas czwartych. Najlepsi uczniowie klas czwartych otrzymali nagrody, a następnie wychowawcy – klas: prof. Panek, prof. Tomaszewski i prof. Figura wręczyli świadectwa pozostałym uczniom klas czwartych. Mowę pożegnalną w imieniu absolwentów wygłosił A. Rusowicz, wręczając na koniec kwiaty na ręce dyrektora Tadeusza Kiełbińskiego.
Wieloletni nauczyciel w I Liceum Ogólnokształcącym w Miliczu, absolwent Wydziału Filozoficzno-Historycznego Uniwersytetu Wrocławskiego, współzałożyciel i członek władz Stowarzyszenia Absolwentów I LO w Miliczu. Oto, co opowiedział o sobie w wywiadzie
z 2012 r.
Jak Pan trafił do Milicza i Zielonego Liceum?
Pochodzę z Wielkopolski, z powiatu tureckiego, a do Milicza trafiłem
w 1960 r. Wcześniej byłem kierownikiem Wydziału Kultury w Ząbkowicach
Śląskich. Na przyjazd do Milicza namówił mnie mój profesor pedagogiki
z Uniwersytetu Wrocławskiego i pan Antoni Karczmarek, który był wtedy
zastępcą dyrektora liceum – Witolda Krzyworączki. Pamiętam, że jechałem
pociągiem z Kalisza do Wrocławia, zobaczyłem stację Milicz, przypomniałem sobie o mojej rozmowie z wicedyrektorem i po prostu wysiadłem.
Początkowo miałem pracować w Miliczu przez pół roku w ramach zastępstwa, gdyż rozchorowała się nauczycielka historii, ale tak się stało, że zostałem w tym mieście do dziś. Spodobało mi się miasto, ludzie i dziewczyny – to tu poznałem moją żonę. W LO przepracowałem 13 lat. Początkowo uczyłem historii, ale potem doszło wychowanie plastyczne, wychowanie obywatelskie i nauczanie historii w szkole wieczorowej.
Jakie było milickie liceum w latach sześćdziesiątych?
Panował wyż demograficzny i klasy liczyły 40–44 uczniów nie tylko
z całego powiatu, ale również ze Zdun, Krotoszyna, a nawet Wrocławia
i Warszawy. Liceum miało wysoki poziom i dobry procent przyjęć na
studia wyższe. Program nauczania historii był bardzo przeładowany,
dochodziły sprawy gospodarcze, historia ruchu robotniczego. Podręczniki
były nieciekawe i zawierały ogromny zakres materiału, brakowało pomocy
źródłowych.
W pierwszych latach bardzo trudno było wzbogacić lekcje o historię
regionu, wiadomości o Miliczu; brakowało opracowań, bo były to ziemie
poniemieckie. Dlatego w 1964 r. opracowałem broszurę na temat historii
Milicza, wydaną w niewielkim nakładzie 100 szt., która rozeszła się błyskawicznie. W 1963 roku hucznie obchodzono rocznicę zdobycia pełnoletności przez pokolenie, które urodziło się już tutaj, na Ziemiach Odzyskanych. Pod koniec lat 60. zaczęło się ukazywać sporo map i materiałów na temat tych terenów, a ta wiedza zawsze mnie interesowała.
W wielu wspomnieniach absolwentów pojawia się Pan jako
organizator wycieczek po regionie i założyciel koła historycznego.
W liceum od 1964 r. prowadziłem szkolne koło miłośników regionu
pod nazwą „Kasztelania”. Jego pierwszym przewodniczącym był Waldemar
Wencek, drugim Leszek Dobrzyński. Kilku członków „Kasztelanii”
kontynuowało zainteresowania historyczne na studiach z historii lub nauk
politycznych. Jerzy Juchnowski jest obecnie dziekanem Wydziału Nauk
Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego.
Poznawaliśmy przede wszystkim historię naszego regionu, który jest bardzo bogaty pod względem archeologicznym – są tu grodziska, cmentarzyska i inne obiekty wczesnohistoryczne. Z „Kasztelanią” jeździliśmy w te miejsca, a tak się złożyło, że w tym okresie Instytut Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego prowadził wykopaliska w Miliczu, w Sułowie i Kaszycach Milickich. Pamiętam, że podczas wizyty w Sułowie, gdzie prowadzono wykopaliska, zastaliśmy to miejsce puste – pracownicy byli akurat na obiedzie. Poszedłem ich szukać, a gdy wróciłem, zobaczyłem – o zgrozo – że moi uczniowie wykopali trzy urny grobowe. Urny wzięliśmy ze sobą do Milicza, miałem sporo kłopotów, ale ostatecznie odwiedziłam Wojewódzki Ośrodek Archeologiczno-Konserwatorski i dzięki uprzejmości dyr. Tadeusza Kaletyna pozwolono; aby urny służyły w naszej szkole jako pomoc naukowa.
W Kaszycach Milickich, już za zgodą archeologów, którzy zakończyli badania, wykopaliśmy kilka drobiazgów, które również trafiły do naszych licealnych zbiorów. „Kasztelania” miała swój proporzec,
prowadziła gabinet historyczny, gdzie zorganizowaliśmy wystawę naszych
znalezisk archeologicznych oraz różnych pamiątek przyniesionych na nasz
apel przez uczniów ze strychów i piwnic. Zbiory były niezwykle ciekawe
– znaczki, monety, pamiątki poniemieckie, ale również pamiątki osadników
z Polski Wschodniej. W naszym zamierzeniu zbiory te miały być zaczątkiem
izby regionalnej, a nawet muzeum regionalnego.
Drugą formą działalności „Kasztelanii” stały się wycieczki krajoznawcze.
Wielkim problemem były wtedy środki transportu, dlatego korzystaliśmy
z uprzejmości miejscowych zakładów pracy – jajczarsko-drobiarskich czy
ówczesnej „Zorzy”. Jeździliśmy w weekendy po Dolnym Śląsku – Trzebnica,
Henryków, Lubiąż – ale również szlakiem piastowskim – Poznań, Gniezno,
Głogów. Spaliśmy w stodołach na sianie, u rodziny i znajomych. Jako
wychowawca bałem się odpowiedzialności za młodzież, ale wtedy młodzież
była bardzo zdyscyplinowana.
Poza tym podejmowaliśmy próby wydawnicze – zbieraliśmy stare
pocztówki z przedwojennego Milicza i chcieliśmy je wydać, niestety bez
sukcesu. Na szczęście to hobby znalazło w Miliczu kontynuatorów. Zbiory
„Kasztelanii” po moim odejściu z liceum zniknęły, ale nie chcę tu i teraz
o tym mówić. W latach 70. podjęto starania o przeznaczenie na muzeum
budynku dawnej szkoły zawodowej przy kościele pw. św. Andrzeja Boboli,
trwały rozmowy z Instytutem Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego,
który miało przekazać do muzeum swoje zbiory archeologiczne, ale po roku
1980 projekt upadł i budynek przeznaczono na mieszkania dla nauczycieli.
Zresztą w latach 60., po zakończeniu wykopalisk na milickim Grodzisku,
w Zielonym Liceum funkcjonowała tzw. izba archeologiczna, jednak potem
zbiory wróciły do Wrocławia. Podobna ekspozycja czasowa była zresztą
w izbie regionalnej prowadzonej przez Aleksandra Kowalskiego.
Czy ówcześni licealiści różnili się od obecnych?
W tamtych czasach uczniowie obowiązkowo nosili tarcze i mundurki. Nie do pomyślenia było, by uczeń chodził po mieście po godz. 20:00.
Wieczorne seanse w kinie były owocem zakazanym. Nie stwierdzaliśmy
przypadków pijaństwa i używania narkotyków, choć uczniowie popalali papierosy. Była to bardzo zdyscyplinowana, a zarazem fajna i głodna wiedzy młodzież, choć zdarzały się sytuacje, które z pozoru przeczą tej tezie. Aby zainteresować bardziej młodzież historią, wpadłem na pomysł popularyzacji czytelnictwa książek historycznych popularnonaukowych. W porozumieniu z bibliotekarką zgromadziliśmy kilkanaście książek dostosowanych tematyką do programów nauczania. Uczniowie w każdym semestrze musieli wykazać się krótką relacją z tej lektury w zaszycie przedmiotowym. Okazało się jednak, że wielu uczniów odpisywało od kolegów relacje i wybierało najcieńsze książki. Jako nauczyciela spotkało mnie wiec niepowodzenie i musiałem się z tym pogodzić.
Jak wyglądały relacje między uczniami a gronem pedagogicznym?
Moim zdaniem nauczyciele bardziej interesowali się młodzieżą, nie
tylko w szkole. Odwiedzaliśmy także uczniów w domach, szczególnie tych
dojeżdżających, sprawdzając ich warunki bytowe, możliwości dojazdu do
szkoły itp. Inne kłopoty były z dziećmi ze środowiska ludzi wykształconych,
a inne środowiska wiejskiego. Ale uczniowie ze wsi, mimo braków w edukacji, byli bardzo ambitni i często przeganiali mieszczuchów. Każdy nauczyciel prowadził kółko zainteresowań, bardzo egzekwowano powinności ucznia, reagowano na łamanie regulaminu również po zajęciach lekcyjnych.
Wychowawca był odpowiedzialny za swoją klasę. Moim wychowankiem
i starostą klasy był Edmund Bienkiewicz, który już wtedy miał duże poważanie, ale ja jako wychowawca miałem do niego czasem uwagi, bo Edek krył często winnych i w przypadku jakiejś mniejszej lub większej „afery” potrafił wyegzekwować wszystko od kolegów i ja właściwie nie musiałem na nic reagować. Każdy wychowawca bronił swoich wychowanków, szczególnie na radzie pedagogicznej. Starsze pokolenie nauczycieli z trudem akceptowało nowoczesne zachowania uczniów i aktualną modę. My, młodsi stażem, wstawialiśmy się za uczniami u przedwojennych nauczycieli, bo przecież świat szedł do przodu.
To były czasy PRL-u, już nie stalinizmu, ale wiele faktów i problemów
dotyczących naszej historii było pomijanych w procesie nauczania. Czy uczniowie zadawali Panu trudne pytania?
Jest takie przysłowie: „Historia vitae magistra” (historia nauczycielką
życia), ale niekiedy rozmija się ono z rzeczywistością. Jest też przysłowie,
że historia lubi się powtarzać. W rozumieniu i popularyzowaniu historii
były i są białe plamy. Ówczesny program nauczania był tak skonstruowany,
że musiałem na lekcjach gnać z omawianiem materiału, by zrealizować
założenia programu. Ale były rozmowy, pytania bardziej zainteresowanych
uczniów, którzy chcieli rozszerzyć wiedzę podręcznikową. Wiele trudnych
problemów omawialiśmy na kole historycznym. Starałem się uczyć faktów
i ocenę pozostawiałem uczniom, gdyż zdawałem sobie sprawę, że wiedzę
o niektórych wydarzeniach mieli również z innych źródeł – od kolegów,
rodziny i znajomych.
W podręczniku była przesadna ilość materiału dotyczącego spraw społecznych i ruchu robotniczego. Tzw. białe plamy – np. Katyń – były programowo pomijane. O 11 listopada mogliśmy mówić i nauczać, ale nie mogliśmy świętować tego dnia jako Święta Niepodległości, choć jednego roku zorganizowaliśmy spotkanie „Kasztelanii”, na którym śpiewaliśmy pieśni legionowe i omawialiśmy materiały z tego okresu. Już po pierwszych maturach okazało się, że musiałem zrewidować swoje podejście do programu nauczania historii. Dlatego orientując się w poziomie wiedzy uczniów i ich zainteresowaniach, starałem się wymagać od słabszych uczniów bardziej faktów i wydarzeń, a tylko od zdolnych umiejętności ich oceny.
Niepokojące są dla mnie informacje o cięciach w obecnym programie
nauczania godzin lekcji historii oraz rezygnacji z nauczania dziejów współczesnych. Jak widać, nadchodzą czasy, że uczniowie zainteresowani historią będą musieli się jej uczyć – jak wtedy, za czasów PRL-u – w dużej mierze we własnym zakresie.
Źródło: Publikacja Moje Zielone Liceum, rozmawiała
Magdalena Fortuniak
W latach 1978–2006 nauczyciel fizyki, techniki, matematyki
i PO, a w latach 1989–1999 dyrektor I Liceum Ogólnokształcącego
w Miliczu oraz (do likwidacji w 1995 r.) Liceum Medycznego w Miliczu, organizator Szkoły Muzycznej I Stopnia w Miliczu. Absolwent Wydziału Matematyczno-Fizyczno-Chemicznego Uniwersytetu Wrocławskiego oraz Szkoły Oficerów Rezerwy przy WSWCh w Krakowie. Instruktor ZHP, retman hufca ZHP Milicz. W latach 2002–2008 prezes zarządu oddziału ZNP w Miliczu. Od 2007 r. prezes Stowarzyszenia „Uniwersytet Trzeciego Wieku w Miliczu”. Oto, co opowiedział o sobie w wywiadzie z Małgorzatą Czapczyńską w 2012 r.
Jak wspomina Pan swoje lata pracy spędzone w I LO w Miliczu?
Nie sposób w kilku słowach przedstawić wspomnień z 28-letniego dynamicznego, pełnego wydarzeń i zwrotów okresu pracy w Zielonym Liceum. Z grubsza mogę podzielić ten czas na trzy bardzo różne pod względem wspomnień okresy.
Jaki był pierwszy?
Pierwszy obejmuje moją pracę w charakterze nauczyciela, wychowawcy
i instruktora harcerskiego, a więc pracę bezpośrednio z uczniami. Okres ten
jest bogaty we wspólne obozy, biwaki, wycieczki, zimowiska. Nawet w stanie wojennym potrafiliśmy wyjechać w góry czy pod żagle na Mazury, wioząc ze sobą koleją wszystko: od proszku i mydła po chleb, konserwy, jajka itd.
Przypominam sobie, że zamiast kartkowych konserw otrzymaliśmy wtedy
w przeddzień wyjazdu surowe, świeże mięso – mamy uczestników stanęły
jednak na wysokości zadania, robiąc przetwory w wekach, które zabraliśmy na obóz. Atrakcją były zimowiska organizowane w szkołach we Wróblińcu, Czatkowicach czy Mirsku w Kotlinie Kłodzkiej.
Niezwykle miło wspominam wyprawy w Bieszczady, gdzie smażyliśmy
placki na rozgrzanym w ognisku kamieniu, bo patelnia została porwana przez wiatr przy przejściu przez Bukowe Berdo. Na postoju każdy chciał, by to z jego plecaka zabrano konserwy do przygotowania posiłku, bo przecież wszystko, co było potrzebne, nieśliśmy na własnych plecach. Wraz z uczniami byliśmy stałymi gośćmi w schronisku Liczyrzepa w Karpaczu czy w urokliwych Bielicach w pobliżu Śnieżnika. Często wspominam wspólne biwaki w Nowym Zamku i czas spędzony na skrobaniu szkłem kadłubów żaglówek.
Latem organizowaliśmy obozy żeglarskie w Lginiu, Łebie, Powidzu czy na
Mazurach, wędrówki po Karkonoszach, Beskidach, Bieszczadach i Tatrach.
Okres pracy w charakterze nauczyciela fizyki to także wieczorne malowanie liter greckich i portretu Einsteina w gabinecie fizycznym, doświadczenia z silnikiem odrzutowym czy parowym, to wspólne z uczniami szukanie wyjaśnień zachodzących w przyrodzie zjawisk.
Kolejne wspomnienia łączą się pewnie z pracą na stanowisku
dyrektora?
Tak. Drugi okres to praca na stanowisku dyrektora, gdy w nowej rzeczywistości w 1999 r. pierwszy raz oficjalnie w szkole obchodziliśmy Święto Niepodległości 11 listopada. Wraz z uczniami, wicedyrektorką i nauczycielami zainicjowaliśmy wiele przedsięwzięć, takich jak finały Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (inicjatywę Jurka Owsiaka wsparliśmy w Miliczu już od pierwszej edycji), nawiązanie współpracy z przedwojennymi absolwentami szkoły, a przez nich ze szkołami w Niemczech – Gimnazjum w Springe i Grundschule w Ganderkesee, organizacja festynów dla dzieci z okazji Dnia Dziecka – z których dochód przeznaczony był na Stowarzyszenie Przyjaciół Dzieci i Osób Niepełnosprawnych, stypendium im. Łucji Skibińskiej. Dzięki pomocy Uniwersytetu Wrocławskiego w naszej szkole powstała jedna z pierwszych na Dolnym Śląsku pracownia komputerowa oraz centrum edukacji ekologicznej.
Organizowaliśmy finały olimpiad geograficznych, wyjazdy na basen i narty, zainicjowaliśmy powstanie szkoły muzycznej. Organizowane każdego roku
bale sylwestrowe zasilały budżet komitetu rodzicielskiego. W szkole działały koła sportowe, teatr, chór i niezależna gazeta. Wszystko dzięki zaangażowaniu nauczycieli i wspierającej mnie wicedyrektor Katarzyny Podfigurnej.
Jak wspomina Pan współpracę z gronem nauczycielskim?
Grono integrowało się na wyjazdowych radach pedagogicznych,
wycieczkach i wspólnych spotkaniach przy grillu, organizowanych nawet pod kasztanami na boisku szkolnym. Tworzyliśmy wspaniały zespół i zawsze będę dumny, że z tymi ludzi przyszło mi pracować.
Potem rozpoczął się jednak kolejny okres pracy w I LO, gdy przestał
Pan być dyrektorem. Nie był to chyba łatwy czas dla Pana.
Był to powrót do pracy dydaktycznej, samotna walka o godność,
możliwość pozostania w szkole i przejścia na emeryturę w tej placówce oraz działalność związkowa, w której udało się po batalii sądowej odzyskać fundusz socjalny zabrany przez powiat, uporządkować sprawy pracownicze w szkołach – wypracowałem regulaminy, rozpoczęli działalność społeczni inspektorzy BHP, powstał Uniwersytet Trzeciego Wieku. Ale to już inna bajka.
Jeśli porówna Pan siebie i swoich kolegów z czasów licealnych do
dzisiejszej młodzieży, to w jakim stopniu młodzież jest dzisiaj inna?
Wszystko się zmienia, ale młodzież zawsze jest tak samo głodna wiedzy,
pełna entuzjazmu, ciekawa i dociekliwa, szukająca przygody i możliwości
samorealizacji. Właśnie te cechy, charakterystyczne dla każdego młodego
pokolenia, szkoła powinna wzmacniać i wykorzystywać.
Najtrudniejszy egzamin w pana życiu to…?
Ten egzamin jest dopiero przede mną. To pogodzenie się z przemijaniem,
przygotowanie i aktywne przejście przez ostatni etap życia w zgodzie
z naturą.
Źródło: Publikacja Moje Zielone Liceum, rozmawiała
Małgorzata Czapczyńska
Urodzony na Rzeszowszczyźnie, absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, pierwszą pracę podjął w Słupsku jako wykładowca przedmiotów ogólnokształcących w Podoficerskiej Szkole MO. W 1959 r. został zatrudniony w Liceum Ogólnokształcącym w Miliczu jako nauczyciel języka polskiego i propedeutyki filozofii. Funkcję wicedyrektora Zielonego Liceum pełnił w latach 1969-1982.
Był bardzo wymagającym, ale niezwykle lubianym i cenionym nauczycielem.
Od roku 1982 Adam Najsarek pełnił funkcję pełnomocnika kuratorium do spraw budowania i uruchomienia Zbiorczej Szkoły Gminnej. Po ukończeniu budowy został jej dyrektorem i to stanowisko zajmował do roku 1991, w którym przeszedł na emeryturę. Oto, co opowiedział o sobie w wywiadzie z Beatą Iwaszkiewicz-Bugajską w 2012 roku.
Dlaczego będąc młodym nauczycielem, wybrał Pan jako miejsce
pracy Milicz i tutejsze liceum?
O tym, że trafiłem do Milicza, zadecydował przypadek. Moja rodzina po
II wojnie światowej osiedliła się w Strzelcach Opolskich na Górnym Śląsku.
Po skończeniu studiów jako świeżo upieczony magister filologii polskiej
podjąłem pracę nauczyciela w szkole w Słupsku, jednak po śmierci mojego
taty chciałem zamieszkać bliżej mojej mamy. W tamtym czasie nie było
żadnego problemu z pracą w szkolnictwie. Napisałem więc do wrocławskiego kuratorium z pytaniem, gdzie mogę od września 1959 r. objąć etat nauczyciela języka polskiego. I tak trafiłem do Liceum Ogólnokształcącego w Miliczu.
Jako młody nauczyciel traktowałem swoje nowe miejsce pracy jako
jeden z przystanków na mojej drodze zawodowej. Jednak życie jest pełne
niespodzianek. Poznałem tutaj moją miłość, żonę Martę Krajeńską, i to
zadecydowało, że właśnie ziemia milicka stała się moim domem.
Razem z Panem w liceum rozpoczęło też pracę kilku innych młodych
nauczycieli. Jak układała się współpraca z gronem pedagogicznym?
Oprócz mnie pracę w szkole rozpoczęli m.in.: Zygmunt Klanowski,
Tadek Kiełbiński, Antoni Kulesza i Romek Brzuszek. Stanowiliśmy grupę
młodej kadry pedagogicznej i byliśmy pierwszym rocznikiem czteroletnich
jednolitych studiów magisterskich. Muszę przyznać, że nasze spotkanie
z kadrą pedagogiczną było jak zderzenie starego pokolenia z pokoleniem
młodych. Oczywiście nie mam tu na myśli wieku, lecz raczej chodzi mi
o mentalność. Jako młodzi, wykształceni ludzie zupełnie inaczej widzieliśmy sprawy związane z dydaktyką. Zależało nam przede wszystkim na tym, aby uczniowie przyswajali wiedzę poprzez samodzielne myślenie i polemikę z danym tematem. Dlatego pewne „tarcia” obyczajowe czy ideologiczne między tzw. starym pokoleniem a nami były bardzo znaczące.
Był Pan wyjątkowym nauczycielem. Uczniowie z wielkim szacunkiem
wspominają prowadzone przez Pana zajęcia.
Lubiłem zaskakiwać uczniów i cieszyłem się, gdy oni też potrafili zaskoczyć
mnie pozytywnie. Nie działałem rutynowo i schematycznie. Rolę nauczyciela rozumiałem jako kompetentnego przewodnika po meandrach literatury i gramatyki, po świecie wartości i wiedzy. Ceniłem samodzielne poszukiwania i indywidualny rozwój, szanowałem prawa ucznia, wymagałem, ale przede wszystkim wspierałem. Dawałem prawo do pytań, błądzenia, bo to przywilej młodego wieku. Zajęcia prowadziłem metodą aktywizującą, pobudzając w ten sposób młodzież do logicznego i twórczego myślenia. Dbałem o przyjazną atmosferę, ale nie pozwalałem na nieumotywowaną, bezgraniczną swobodę.
Historycznym momentem w tamtym okresie był demontaż krzeseł
w auli szkolnej…
O tak, od czegoś trzeba było zacząć! Chcieliśmy w auli szkolnej
zorganizować wieczorek taneczny. Musi pani wiedzieć, że przeforsowanie
takiego pomysłu nie było wcale łatwe. Jego realizacja wiązała się
z demontażem poniemieckich, przykręconych do podłogi zestawów krzeseł.
Udało się jednak. Krzesła zostały odkręcone i od tego czasu do auli szkolnej
zawitały wieczorki taneczne i studniówki, organizowane wcześniej w salach na terenie miasta. W ten sposób zwiększyły się możliwości wykorzystywania auli.
Przy okazji zrodziła się też kolejna nietypowa inicjatywa, mianowicie w obecnej sali muzycznej, która wtedy służyła jako magazyn, założyliśmy dla uczniów pierwszy szkolny klub, który sami pomalowaliśmy i urządziliśmy.
W klubie pojawił się telewizor, który chyba był jednym z pierwszych na
terenie Milicza. Ponadto uczniowie mieli do dyspozycji prasę, szachy oraz
pierwszy polski gramofon lampowy „Karolinka” z płytami. Funkcjonował też mały sklepik, w którym można było kupić ciastka czy oranżadę.
Warto dodać, że oficjalnie klub nosił nazwę sali audiowizualnej. Jako
młodzi nauczyciele chcieliśmy odświeżyć klimat szkoły. Zaczęliśmy więc
wprowadzać współzawodnictwo między klasami – w konkurencjach sportowych oraz różnych konkursach. To właśnie w klubie odbyły się pierwsze szkolne zawody szachowe. Po raz pierwszy też nauczyciele rywalizowali z uczniami w zawodach sportowych. Bezdyskusyjnym atutem I LO były sukcesy z drużyny piłki ręcznej, prowadzonej przez prof. Kaczmarka. Drużyna powstała w 1956 r., a już dwa lata później szczypiorniści awansowali do II ligi w kraju. Co ciekawe, początkowo był to 11-osobowy zespół, dopiero później skład drużyny stanowiło 7 osób.
W roku 1969 został Pan wicedyrektorem liceum. Jak wspomina Pan
ten okres?
Jeśli się kocha pracę z młodzieżą, sprawia ona wiele przyjemności. Jednak jak w każdym zawodzie, tak i w tym istnieją blaski i cienie. Był
to okres trudny i bardzo pracowity. W tymże czasie przy Zielonym Liceum powstało czteroletnie liceum dla pracujących, które później działało
w systemie trzyletnim. Nauczyciele mieli więc nie tylko dodatkową pracę, ale też dodatkowe pieniądze. W tym samym czasie skończyłem zaoczne studia z filozofii, która bardzo mnie interesowała. W ramach programu Ministerstwa Oświaty zrobiłem też miesięczny kurs w Warszawie z nauczania propedeutyki filozofii i takiego przedmiotu, będąc wicedyrektorem szkoły, zacząłem uczyć. To był bardzo dobrze przemyślany przedmiot – zawierał elementy logiki, socjologii i filozofii. Gdy byłem wicedyrektorem, dużą satysfakcję sprawiła mi radiofonizacja szkoły. W tamtych czasach była to prawdziwa nowość, która urozmaiciła życie I LO. Dzięki radiowęzłowi do uczniów łatwo trafiały najświeższe informacje z życia szkoły.
Co się działo w szkole w czasie stanu wojennego?
Wiadomo oczywiście, że zajęcia w tamtym czasie zostały zawieszone.
Nie było żadnych aresztowań czy represji. W szkole była po prostu przerwa,
a nauczanie zostało wznowione w styczniu. Ciekawostką jest natomiast
to, że w tym okresie w placówce zarządzeniem władz stanu wojennego
w naszej wspomnianej wyżej sali audiowizualnej zakwaterowano pododdział rezerwistów Wojska Polskiego. Skutkiem stacjonowania w szkole tej grupy było niestety – mówiąc delikatnie – zubożenie naszej sali o niektóre rzeczy.
Jako pedagog obserwuje Pan uważnie młodzież. Czy dostrzega Pan
różnice między dzisiejszą młodzieżą a jej rówieśnikami z lat ubiegłych?
Różnica ta jest gigantyczna. Natomiast na pewno nie będę wygłaszać
jeremiady na temat tego, jaka to dzisiaj młodzież jest zdemoralizowana,
niedobra czy nieprzewidywalna. Uważam, że zadziwiające niekiedy postawy naszej dzisiejszej młodzieży to efekt nadrabiania wieloletnich zapóźnień i zacofania cywilizacyjnego Polski. Tak to właśnie socjologicznie postrzegam – tak potoczyły się losy naszego kraju i społeczeństwa.
Nie możemy zapominać też o tym, że wiodącą rolę w wychowaniu dzieci
odgrywa środowisko rodzinne. Zgodzę się, że programy nauczania w szkole
i niektóre rozwiązania są nieprzemyślane, a niekiedy – nie waham się tego
ten sposób nazwać – kretyńskie. Takim kretyńskim pomysłem była niedawno jeszcze obowiązująca formuła matury z języka polskiego, polegająca na przygotowaniu przez uczenia 15-minutowej prezentacji na dowolny temat. Momentalnie rozwinął się „przemysł” internetowy i za pieniądze można było taką prezentację kupić.
Skoro już jesteśmy przy maturach… Dla każdego ucznia liceum
egzamin dojrzałości to bez wątpienia najważniejsze wydarzenie. Jak
wyglądał egzamin dojrzałości w tamtych latach?
Obowiązkowy był pisemny z języka polskiego i matematyki. Zdanie
tych egzaminów przynajmniej na ocenę dostateczną było warunkiem
dopuszczenia do egzaminów ustnych. Następnie zdawało się egzaminy
ustne z matematyki, języka polskiego i dwóch przedmiotów dodatkowych.
Co było najtrudniejsze – wszystkie egzaminy ustne zdawało się tego samego
dnia. Uczeń losował trzy pytania i udzielał na nie odpowiedzi. Jeżeli nie zdał któregoś z egzaminów ustnych, mógł przystąpić ponownie do egzaminu maturalnego za rok. Co najważniejsze – uczeń, który nie zdał matury, nie otrzymywał także świadectwa ukończenia szkoły średniej. Takie wymogi obowiązywały do 1963 roku. W kolejnych latach te procedury stopniowo ulegały zmianie i nadal się zmieniają. Te zmiany, o których wspominałem już wcześniej, są niekiedy absurdalne.
Pracował Pan z wieloma uczniami. Czy jakiś rocznik, a może
konkretny uczeń, utkwił Panu w pamięci?
Są tacy uczniowie, którzy wpisali się na zawsze w moją
pamięć, ale są i tacy, których nie pamiętam, bo trudno spamiętać
tyle twarzy i nazwisk. Szczególnie pamiętam dwa roczniki –
maturzystów z 1965 i 1969 r., których byłem wychowawcą.
Z niektórymi absolwentami szkoły do dzisiaj utrzymuję serdeczne kontakty,
z innymi spotykam się podczas zjazdów absolwentów I LO. Dla mnie
zaskakujące jest to, że do dziś wielu moich uczniów, już przecież dorosłych
ludzi, kłania mi się na ulicy i jest to niewątpliwie bardzo miłe.
Dlaczego w 1982 roku opuścił Pan liceum?
Po prostu podjąłem kolejne wyzwanie, jakim było pełnienie funkcji
pełnomocnika kuratorium ds. budowania i uruchomienia Zbiorczej Szkoły
Gminnej, czyli dzisiejszej Szkoły Podstawowej nr 2 w Miliczu.
Po ukończeniu budowy szkoły zostałem jej dyrektorem i to stanowisko zajmowałem do roku 1991, w którym przeszedłem na emeryturę.
Źródło: Publikacja Moje Zielone Liceum, rozmawiała
Beata Iwaszkiewicz-Bugajska
Urodzony w 1933 r. – zmarł w 2017 r. Wieloletni nauczyciel j. rosyjskiego w I LO w Miliczu. Absolwent Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Wrocławskiego, kierunek filologia rosyjska. Od 1958 roku nauczyciel Szkoły Podstawowej i Liceum Ogólnokształcącego w Miliczu. Działacz społeczny, sportowy i związkowy, kilka kadencji pełnił funkcję prezesa Oddziału ZNP w Miliczu. Przewodniczący Zarządu Sekcji Emerytów i Rencistów ZNP, były członek Zarządu Okręgu Dolnośląskiego we Wrocławiu. Oto, co opowiedział o sobie w wywiadzie z Krystianem Okoniem w 2012 r..
Jak trafił Pan na teren dzisiejszego powiatu milickiego?
Urodziłem się 27 listopada 1933 roku we wsi Dermanka, 8 kilometrów
od miasta powiatowego Kostopol. Jest to w tej chwili północno-zachodnia
część Ukrainy, województwo łuckie. Moi rodzice pochodzą z powiatu
tarnobrzeskiego. Matka urodziła się w Zakrzowie, teraz jest to dzielnica
Tarnobrzegu, natomiast mój ojciec troszkę dalej, w Alfredówce, miejscowości znajdującej się w kierunku na Dębe i Rozalin.
Posłano mnie do szkoły ukraińskiej, ponieważ polskiej akurat w okolicy
nie było. Spędziłem tam około dwóch miesięcy. Bardzo słabo pamiętam te
lekcje. Przypominam sobie, że zaczynały się od jakiejś modlitwy, odmawianej w języku ukraińskim, której dokładnie nie umiałem, bo byliśmy Polakami. Miejscowość Dermanka, w której się urodziłem, była wielonarodowościowa, mieszkali tam Polacy, Ukraińcy, Czesi, a także Niemcy.
W tamtym czasie przeżyłem rzeź ukraińską na Wołyniu. Kilkakrotnie
nocowaliśmy u sąsiada – Niemca, ponieważ jego banderowcy by nie
podejrzewali. W moim domu zbierały się rodziny, którym udzielaliśmy
schronienia. Bywało i tak, że nocowało u nas wiele rodzin. W czerwcu 1943
roku Niemcy zabrali całą moją rodzinę: ojca, matkę, babcię, mnie i dwójkę
mojego rodzeństwa do Równego i osadzili nas w koszarach wojskowych.
Ile miał Pan wtedy lat? Miałem wówczas 10 lat, natomiast moja siostra miała 6, a brat zaledwie rok. Każdego dnia naszego pobytu w tych koszarach codziennie rano odbywał się apel. Wtedy to wybierano na wywóz do Niemiec tych, którzy zdaniem Niemców nadawali się do pracy. Następnie przerzucono nas do miejscowości Zdułbonów, do baraków przy cementowni. Stamtąd przeniesiono nas z powrotem do Równego, ale nie do dobrze znanych nam koszarów, lecz do budynku więziennego. Panowały tam straszne warunki.
W październiku wydano rozkaz, że wszyscy mają opuścić więzienie.
Trafiliśmy wówczas do miejscowości Brody. Ojciec udał się do Polskiego
Czerwonego Krzyża i dzięki temu wyrobiono nam od razu tzw. kenkarty,
czyli dowody tożsamości. Już stamtąd na własną rękę pociągiem przez Lwów udaliśmy się do Tarnobrzegu. W 1945 roku ojciec wyjechał na zachód do Kobylina, stamtąd do Krotoszyna do Urzędu Repatriacyjnego i otrzymał
gospodarkę w Wyganowie.
Kiedy podjął Pan decyzję, żeby związać swoje przyszłe życie z nauką
i zostać nauczycielem?
Najpierw chciałem dostać się do szkoły oficerskiej. Był właśnie nabór
dla młodzieży, która skończyła dziewiątą klasę. Nie było mi jednak dane dostać się do armii, ponieważ moja kandydatura została odrzucona. Powód? Był to okres, kiedy nasiliła się kolektywizacja majątków ziemskich, a że mój ojciec był indywidualnym rolnikiem, władzy to ideologicznie nie odpowiadało. Dokończyłem jeszcze dwa lata nauki w liceum i wtedy spróbowałem się dostać na rusycystykę. Języka rosyjskiego zacząłem uczyć się w liceum i postanowiłem iść na uniwersytet i poszerzać tę wiedzę. Bardzo chciałem studiować w Rosji, ale niestety to się nie udało. Proponowano mi inne kierunki, niezwiązane z pedagogiką, czyli budowę maszyn, budownictwo itd.
Nie uległ jednak Pan naciskom i nie dał za wygraną.
Tak, to prawda. Pozostałem przy swoim. Wydaje mi się, że to chyba przez
sentyment do nauczycielki języka rosyjskiego, która nas uczyła, postanowiłem pójść na studia. Dostałem się na jedną z wrocławskich uczelni.
Kiedy rozpoczął Pan pracę w I Liceum Ogólnokształcącym
w Miliczu?
Podczas pierwszego roku studiów pojechałem do Iwin niedaleko
Bolesławca, gdzie poznałem swoją przyszłą żonę, repatriantkę z Francji. Żyję z nią już ponad 50 lat. Po skończeniu pierwszego roku studiów byłem już żonaty i kontynuowałem studia, które kończyłem w 1958 roku. To właśnie wtedy, 12 sierpnia urodził mi się pierworodny syn Krzysztof. Natomiast 16 sierpnia przyjechałem do Milicza, żeby podjąć pracę w szkole podstawowej i I LO. Zaledwie cztery dni po narodzinach syna jako świeżo upieczony tata zacząłem pracę jako nauczyciel.
Jak wspomina Pan tamten okres?
Bardzo miło. Do pracy przyjmował mnie dyrektor Witold Krzyworączka.
Był bardzo serdeczny i niezwykle zadowolony, że pojawił się rusycysta, i to
w dodatku mężczyzna. Przedtem pracowała tu kobieta, którą zastąpiłem. Zacząłem 16 sierpnia 1958 roku, pracowałem do 1990 roku, czyli 32 lata. W zasadzie to 34, ponieważ jeszcze przez dwa lata miałem w I LO kilka godzin zajęć. Na emeryturę przeszedłem w 1990 roku, czyli „wyzyskują” w tej chwili Państwo już 22 lata, będąc „stypendystą” ZUS-u.
Uczył Pan języka rosyjskiego, który był z góry narzuconym
przedmiotem. Czy uczniowie przyjmowali to z pokorą i czy przedmiot
ten cieszył się wśród nich dużym zainteresowaniem?
Ma Pan rację, wówczas język rosyjski był obowiązkowy, natomiast
inne języki zachodnie były do wyboru. Polityka miała bardzo duży wpływ
na to, czego uczono w szkole. Z uczniami było naprawdę różnie, ale uczyli
się wszyscy, żeby przynajmniej tę trójkę dostać. Nie można było mówić
o jakimkolwiek buncie. Po prostu było widać, że niektórzy niechętnie się
uczyli, czego pewnie w dorosłym życiu żałują. Najczęściej bywa tak, że
do pewnych spraw trzeba dojrzeć. Przy różnych okazjach spotykam się
z wieloma ludźmi, którzy dziękują mi, że uczyłem ich języka rosyjskiego, bo
w tej chwili wykorzystują go w swojej pracy zawodowej.
Czy jakiś uczeń z tamtego okresu zapadł Panu szczególnie w pamięć?
Spod moich rąk wyszło sześcioro studentów, którzy także studiowali
rusycystykę bądź też mieli szansę studiować w Związku Radzieckim, np.
w Charkowie. Pamiętam dobrze pana Wiesława Ciesielskiego, który swego
czasu był wiceministrem finansów. Studiował w Moskwie ekonomię. Był
on wychowankiem z klasy, którą prowadziłem. Ciesielski był najlepszym
uczniem z rocznika 1972. Ta klasa w dalszym ciągu utrzymuje kontakty ze
sobą.
Nie zajmował się Pan wyłącznie nauczaniem języka rosyjskiego…
Będąc nauczycielem j. rosyjskiego w I Liceum Ogólnokształcącym
w Miliczu, działałem jednocześnie na rzecz różnych organizacji i instytucji.
Wspomnę jedynie o kilku. W okresie od 1972 do 1975 roku w Zarządzie
Powiatowym Szkolnego Związku Sportowego pełniłem funkcję sekretarza
i byłem odpowiedzialny za całokształt spraw związanych z rozwojem sportu szkolnego. Ponadto organizowałem rozgrywki oraz imprezy sportowe na terenie ówczesnego powiatu milickiego. Od 1 czerwca 1979 roku byłem członkiem Zarządu Oddziału PTTK „Barycz” w Miliczu, a od 6 maja 1981 r. przewodnikiem turystyki pieszej. W 1977 r. dyrektor I LO w Miliczu powołał mnie do pełnienia funkcji komendanta szczepu ZHP.
W latach 1982–1985 byłem członkiem komisji dyscyplinarnej przy
wojewodzie wrocławskim, a nawet przez wiele lat sędziowałem rozgrywki
piłkarskie na terenie powiatu w klasie „C”.
W 1958 r. wstąpiłem do Związku Nauczycielstwa Polskiego, do którego należę do dziś. Pełniłem tam szereg funkcji, a od 2010 r. jestem członkiem Okręgowej Komisji Rewizyjnej ZNP. Będąc członkiem Głównej Komisji Rewizyjnej, miałem możliwość zorganizowania i wyposażenia klubu. Byłem także radnym dwóch kadencji w gminie Milicz.
Czy oprócz tego znajdywał Pan czas na jakieś szczególne zainteresowania?
Od prawie samego początku pracy w Miliczu interesuję się wędkarstwem,
ogrodnictwem oraz brydżem. Mamy w Miliczu bardzo silną grupę brydżystów. Gram w lidze okręgowej, od 2005 roku jestem członkiem Brydżowego Klubu Sportowego „Miles” w Miliczu, a od 1986 r. organizuję cotygodniowe turnieje brydża sportowego. Przy okazji gram w bilard i organizuję rozgrywki dla chętnych.
Źródło: Publikacja Moje Zielone Liceum, rozmawiał
Krystian Okoń