Urodzony na Rzeszowszczyźnie, absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, pierwszą pracę podjął w Słupsku jako wykładowca przedmiotów ogólnokształcących w Podoficerskiej Szkole MO. W 1959 r. został zatrudniony w Liceum Ogólnokształcącym w Miliczu jako nauczyciel języka polskiego i propedeutyki filozofii. Funkcję wicedyrektora Zielonego Liceum pełnił w latach 1969-1982.
Był bardzo wymagającym, ale niezwykle lubianym i cenionym nauczycielem.

Od roku 1982 Adam Najsarek pełnił funkcję pełnomocnika kuratorium do spraw budowania i uruchomienia Zbiorczej Szkoły Gminnej. Po ukończeniu budowy został jej dyrektorem i to stanowisko zajmował do roku 1991, w którym przeszedł na emeryturę. Oto, co opowiedział o sobie w wywiadzie z Beatą Iwaszkiewicz-Bugajską w 2012 roku.

Dlaczego będąc młodym nauczycielem, wybrał Pan jako miejsce
pracy Milicz i tutejsze liceum?


O tym, że trafiłem do Milicza, zadecydował przypadek. Moja rodzina po
II wojnie światowej osiedliła się w Strzelcach Opolskich na Górnym Śląsku.
Po skończeniu studiów jako świeżo upieczony magister filologii polskiej
podjąłem pracę nauczyciela w szkole w Słupsku, jednak po śmierci mojego
taty chciałem zamieszkać bliżej mojej mamy. W tamtym czasie nie było
żadnego problemu z pracą w szkolnictwie. Napisałem więc do wrocławskiego kuratorium z pytaniem, gdzie mogę od września 1959 r. objąć etat nauczyciela języka polskiego. I tak trafiłem do Liceum Ogólnokształcącego w Miliczu.

Jako młody nauczyciel traktowałem swoje nowe miejsce pracy jako
jeden z przystanków na mojej drodze zawodowej. Jednak życie jest pełne
niespodzianek. Poznałem tutaj moją miłość, żonę Martę Krajeńską, i to
zadecydowało, że właśnie ziemia milicka stała się moim domem.


Razem z Panem w liceum rozpoczęło też pracę kilku innych młodych
nauczycieli. Jak układała się współpraca z gronem pedagogicznym?

Oprócz mnie pracę w szkole rozpoczęli m.in.: Zygmunt Klanowski,
Tadek Kiełbiński, Antoni Kulesza i Romek Brzuszek. Stanowiliśmy grupę
młodej kadry pedagogicznej i byliśmy pierwszym rocznikiem czteroletnich
jednolitych studiów magisterskich. Muszę przyznać, że nasze spotkanie
z kadrą pedagogiczną było jak zderzenie starego pokolenia z pokoleniem
młodych. Oczywiście nie mam tu na myśli wieku, lecz raczej chodzi mi
o mentalność. Jako młodzi, wykształceni ludzie zupełnie inaczej widzieliśmy sprawy związane z dydaktyką. Zależało nam przede wszystkim na tym, aby uczniowie przyswajali wiedzę poprzez samodzielne myślenie i polemikę z danym tematem. Dlatego pewne „tarcia” obyczajowe czy ideologiczne między tzw. starym pokoleniem a nami były bardzo znaczące.

Był Pan wyjątkowym nauczycielem. Uczniowie z wielkim szacunkiem
wspominają prowadzone przez Pana zajęcia.

Lubiłem zaskakiwać uczniów i cieszyłem się, gdy oni też potrafili zaskoczyć
mnie pozytywnie. Nie działałem rutynowo i schematycznie. Rolę nauczyciela rozumiałem jako kompetentnego przewodnika po meandrach literatury i gramatyki, po świecie wartości i wiedzy. Ceniłem samodzielne poszukiwania i indywidualny rozwój, szanowałem prawa ucznia, wymagałem, ale przede wszystkim wspierałem. Dawałem prawo do pytań, błądzenia, bo to przywilej młodego wieku. Zajęcia prowadziłem metodą aktywizującą, pobudzając w ten sposób młodzież do logicznego i twórczego myślenia. Dbałem o przyjazną atmosferę, ale nie pozwalałem na nieumotywowaną, bezgraniczną swobodę.

Historycznym momentem w tamtym okresie był demontaż krzeseł
w auli szkolnej…

O tak, od czegoś trzeba było zacząć! Chcieliśmy w auli szkolnej
zorganizować wieczorek taneczny. Musi pani wiedzieć, że przeforsowanie
takiego pomysłu nie było wcale łatwe. Jego realizacja wiązała się
z demontażem poniemieckich, przykręconych do podłogi zestawów krzeseł.
Udało się jednak. Krzesła zostały odkręcone i od tego czasu do auli szkolnej
zawitały wieczorki taneczne i studniówki, organizowane wcześniej w salach na terenie miasta. W ten sposób zwiększyły się możliwości wykorzystywania auli.

Przy okazji zrodziła się też kolejna nietypowa inicjatywa, mianowicie w obecnej sali muzycznej, która wtedy służyła jako magazyn, założyliśmy dla uczniów pierwszy szkolny klub, który sami pomalowaliśmy i urządziliśmy.
W klubie pojawił się telewizor, który chyba był jednym z pierwszych na
terenie Milicza. Ponadto uczniowie mieli do dyspozycji prasę, szachy oraz
pierwszy polski gramofon lampowy „Karolinka” z płytami. Funkcjonował też mały sklepik, w którym można było kupić ciastka czy oranżadę.

Warto dodać, że oficjalnie klub nosił nazwę sali audiowizualnej. Jako
młodzi nauczyciele chcieliśmy odświeżyć klimat szkoły. Zaczęliśmy więc
wprowadzać współzawodnictwo między klasami – w konkurencjach sportowych oraz różnych konkursach. To właśnie w klubie odbyły się pierwsze szkolne zawody szachowe. Po raz pierwszy też nauczyciele rywalizowali z uczniami w zawodach sportowych. Bezdyskusyjnym atutem I LO były sukcesy z drużyny piłki ręcznej, prowadzonej przez prof. Kaczmarka. Drużyna powstała w 1956 r., a już dwa lata później szczypiorniści awansowali do II ligi w kraju. Co ciekawe, początkowo był to 11-osobowy zespół, dopiero później skład drużyny stanowiło 7 osób.

W roku 1969 został Pan wicedyrektorem liceum. Jak wspomina Pan
ten okres?

Jeśli się kocha pracę z młodzieżą, sprawia ona wiele przyjemności. Jednak jak w każdym zawodzie, tak i w tym istnieją blaski i cienie. Był
to okres trudny i bardzo pracowity. W tymże czasie przy Zielonym Liceum powstało czteroletnie liceum dla pracujących, które później działało
w systemie trzyletnim. Nauczyciele mieli więc nie tylko dodatkową pracę, ale też dodatkowe pieniądze. W tym samym czasie skończyłem zaoczne studia z filozofii, która bardzo mnie interesowała. W ramach programu Ministerstwa Oświaty zrobiłem też miesięczny kurs w Warszawie z nauczania propedeutyki filozofii i takiego przedmiotu, będąc wicedyrektorem szkoły, zacząłem uczyć. To był bardzo dobrze przemyślany przedmiot – zawierał elementy logiki, socjologii i filozofii. Gdy byłem wicedyrektorem, dużą satysfakcję sprawiła mi radiofonizacja szkoły. W tamtych czasach była to prawdziwa nowość, która urozmaiciła życie I LO. Dzięki radiowęzłowi do uczniów łatwo trafiały najświeższe informacje z życia szkoły.


Co się działo w szkole w czasie stanu wojennego?


Wiadomo oczywiście, że zajęcia w tamtym czasie zostały zawieszone.
Nie było żadnych aresztowań czy represji. W szkole była po prostu przerwa,
a nauczanie zostało wznowione w styczniu. Ciekawostką jest natomiast
to, że w tym okresie w placówce zarządzeniem władz stanu wojennego
w naszej wspomnianej wyżej sali audiowizualnej zakwaterowano pododdział rezerwistów Wojska Polskiego. Skutkiem stacjonowania w szkole tej grupy było niestety – mówiąc delikatnie – zubożenie naszej sali o niektóre rzeczy.

Jako pedagog obserwuje Pan uważnie młodzież. Czy dostrzega Pan
różnice między dzisiejszą młodzieżą a jej rówieśnikami z lat ubiegłych?

Różnica ta jest gigantyczna. Natomiast na pewno nie będę wygłaszać
jeremiady na temat tego, jaka to dzisiaj młodzież jest zdemoralizowana,
niedobra czy nieprzewidywalna. Uważam, że zadziwiające niekiedy postawy naszej dzisiejszej młodzieży to efekt nadrabiania wieloletnich zapóźnień i zacofania cywilizacyjnego Polski. Tak to właśnie socjologicznie postrzegam – tak potoczyły się losy naszego kraju i społeczeństwa.
Nie możemy zapominać też o tym, że wiodącą rolę w wychowaniu dzieci
odgrywa środowisko rodzinne. Zgodzę się, że programy nauczania w szkole
i niektóre rozwiązania są nieprzemyślane, a niekiedy – nie waham się tego
ten sposób nazwać – kretyńskie. Takim kretyńskim pomysłem była niedawno jeszcze obowiązująca formuła matury z języka polskiego, polegająca na przygotowaniu przez uczenia 15-minutowej prezentacji na dowolny temat. Momentalnie rozwinął się „przemysł” internetowy i za pieniądze można było taką prezentację kupić.

Skoro już jesteśmy przy maturach… Dla każdego ucznia liceum
egzamin dojrzałości to bez wątpienia najważniejsze wydarzenie. Jak
wyglądał egzamin dojrzałości w tamtych latach?


Obowiązkowy był pisemny z języka polskiego i matematyki. Zdanie
tych egzaminów przynajmniej na ocenę dostateczną było warunkiem
dopuszczenia do egzaminów ustnych. Następnie zdawało się egzaminy
ustne z matematyki, języka polskiego i dwóch przedmiotów dodatkowych.
Co było najtrudniejsze – wszystkie egzaminy ustne zdawało się tego samego
dnia. Uczeń losował trzy pytania i udzielał na nie odpowiedzi. Jeżeli nie zdał któregoś z egzaminów ustnych, mógł przystąpić ponownie do egzaminu maturalnego za rok. Co najważniejsze – uczeń, który nie zdał matury, nie otrzymywał także świadectwa ukończenia szkoły średniej. Takie wymogi obowiązywały do 1963 roku. W kolejnych latach te procedury stopniowo ulegały zmianie i nadal się zmieniają. Te zmiany, o których wspominałem już wcześniej, są niekiedy absurdalne.

Pracował Pan z wieloma uczniami. Czy jakiś rocznik, a może
konkretny uczeń, utkwił Panu w pamięci?


Są tacy uczniowie, którzy wpisali się na zawsze w moją
pamięć, ale są i tacy, których nie pamiętam, bo trudno spamiętać
tyle twarzy i nazwisk. Szczególnie pamiętam dwa roczniki –
maturzystów z 1965 i 1969 r., których byłem wychowawcą.
Z niektórymi absolwentami szkoły do dzisiaj utrzymuję serdeczne kontakty,
z innymi spotykam się podczas zjazdów absolwentów I LO. Dla mnie
zaskakujące jest to, że do dziś wielu moich uczniów, już przecież dorosłych
ludzi, kłania mi się na ulicy i jest to niewątpliwie bardzo miłe.

Dlaczego w 1982 roku opuścił Pan liceum?

Po prostu podjąłem kolejne wyzwanie, jakim było pełnienie funkcji
pełnomocnika kuratorium ds. budowania i uruchomienia Zbiorczej Szkoły
Gminnej, czyli dzisiejszej Szkoły Podstawowej nr 2 w Miliczu.
Po ukończeniu budowy szkoły zostałem jej dyrektorem i to stanowisko zajmowałem do roku 1991, w którym przeszedłem na emeryturę.

Źródło: Publikacja Moje Zielone Liceum, rozmawiała
Beata Iwaszkiewicz-Bugajska