Monthly Archives

grudzień 2020

w Wywiady

Wywiad z… samym sobą

Nazywam się Andrzej Seredyński i jestem absolwentem I LO z 1997 roku. Mam trójkę rodzeństwa, najstarszego brata, który był absolwentem „Zielonego” w 1984 roku, czyli jeszcze można powiedzieć „za komuny”, do czego będę nawiązywać, ponieważ przeprowadziłem z nim rozmowę na temat wspomnień z Liceum. Drugi brat był absolwentem naszego LO również w czasach przed transformacją, czyli w 1989 roku. Ja zostałem absolwentem w 1997 roku, a nasza młodsza siostra w 1999 roku.
W budynku „Zielonego Liceum” funkcjonowało jakiś czas Liceum Medyczne, gdzie uczyły się zawodu przyszłe pielęgniarki, a gdzie jeden
z przedmiotów wykładał nasz ojciec Roman Seredyński, który był psychologiem klinicznym i biegłym sądowym z zakresu psychologii. Nasza rodzina była prawie w całości związana z I LO w Miliczu na przestrzeni blisko 20 lat… Po tym krótkim wstępie, chciałbym odpowiedzieć na kilka zadanych sobie pytań oraz nawiązać do informacji  wspomnieniowych
z I LO uzyskanych od mojego najstarszego brata…

Dlaczego I LO ?

– Wybór był dość oczywisty. Bracia nie mieli innej możliwości, bo
w powiecie funkcjonowało jedno liceum, ale przez lata ich zadowolenia
i satysfakcji z nauki w „Zielonym LO” panowała opinia, że jeśli szkoła średnia, to tylko w Zielonym. Wiązało się to z formalnościami, które trzeba było spełnić, aby się dostać do wymarzonej klasy w wymarzonym LO.
W powiecie i w środowisku rówieśników powiedzenie,  „chodzę do Zielonego Liceum”, dawało powód do dumy.

Klasa profilowa – ekologiczna. Dlaczego ?

– Przy naborze naszego rocznika w 1993 roku, utworzono pierwszy raz dwie klasy profilowe: tzw. profil menadżerski i ekologiczny. Ponieważ dalszą edukację na studiach, chciałem pierwotnie związać z biologią i chemią, więc wybór padł na klasę ekologiczną. Była to nowość na tamte czasy, pierwszy raz usłyszeliśmy o aspektach ekologii i dbaniu o środowisko.
Były prowadzone w tym kierunku dodatkowe zajęcia. Marzenie się spełniło
i dostałem się do tej profilowanej klasy. Pochodziłem z Krośnic podobnie jak kilka koleżanek i powiem szczerze, że początki były troszkę trudne, bo spotkaliśmy się z dziwnym na początku odbiorem ze strony kolegów
i koleżanek z Milicza. Wytykano nam wiejskie pochodzenie  i w dodatku
z miejscowości, w której był… szpital psychiatryczny. Docieranie trwało kilka tygodni,  ale przekonali się, że jesteśmy całkiem normalni i już ten temat nie powracał J.  Dzięki nowości, jaką była klasa profilowa – ekologiczna, zajęcia były rozszerzone, prowadzone w nowy, ciekawy sposób.  Wiązało się to także z wycieczkami np. do oczyszczalni ścieków,
czy w urokliwe miejsca Doliny Baryczy.

Kadra nauczycielska, jakie wrażenia ?

– Rozpoczeliśmy naukę w 1993 roku, a mój nastarszy brat, z którym rozmawiałem, zaczął we wrześniu 1980 roku, czyli dzień po podpisaniu porozumień sierpniowych, dwa różne światy, dwie różne rzeczywistości. Mimo tak dużej różnicy wieku między nami, miałem przyjemność i również wątpliwą przyjemność, spotkać niektórych nauczycieli tych, których spotkali również mój najstarszy i drugi brat.

Powiem szczerze, bywało różnie. Dało się odczuć, czy moi bracia byli lubiani, czy nie byli, przez danego nauczyciela. Niektóre lekcje i przedmioty, trzeba jasno powiedzieć, można uznać za stracone, bo merytorycznej wartości nie za dużo wnosiły, a przysparzały tylko ogromnej ilości, niespotykanego dotychczas stresu i strachu. Pozytywny jedyny aspekt tego stanu był taki, że człowiek nauczył się radzić sobie ze stresem no i… np. nauczył się często i dobrze „myć ręce”, co dzisiaj w dobie pandemii okazało się bardzo potrzebne J. Brat najstarszy bardzo cenił sobie poziom nauki matematyki, co pozwoliło mu bez problemu dostać się na Politechnikę Wrocławską. Ja również miałem szczęście do matematyki, ale nie tylko.

Kolejnym ciekawym wspomnieniem są lekcje historii. Mimo że od transformacji minęło 4 lata, to oficjalnie o napaści ZSRR na Polskę
17 września 1939 roku usłyszałem właśnie na lekcjach historii w I LO. Oczywiście dowiedziałem się o tym wcześniej, w trakcie cichych lekcji historii w domu rodzinnym od ojca, ale uprzedzał, żebym w „podstawówce” za czasów komuny o tym nie rozmawiał. Różnic było więcej, brat wspomina, że był zmuszany przez niektórych nauczycieli do udziału
w pochodach pierwszomajowych, ale przez 4 lata nauki w LO na żadnym nie był obecny, co niestety odbiło się na traktowaniu go przez niektórych nauczycieli (on to dzisiaj nazywa gnębieniem). 

Ja i moja siostra już tego problemu nie mieliśmy. W ogóle, jak teraz sobie przypominam, nie kojarzę i naprawdę nie spotkałem się z agitacją polityczną lub okazywaniem preferencji politycznych przez nauczycieli,
ale w latach 1993-1997 raczej jeszcze wszyscy grali do jednej wspólnej bramki o nazwie „wolność”. Niestety dzisiaj, będąc ojcem 14-letniej córki, muszę stwierdzić, że takie zachowania znowu mają miejsce. Dużą radością po przyjściu do LO była informacja, że nie będzie nauki języka rosyjskiego… Według mojego brata był to najbardziej stresujący przedmiot za jego czasów w LO!

Reasumując, tak jak to jest  i dzisiaj w każdym zawodzie, była kadra z powołania pod każdym względem oraz na szczęście nieliczne przypadki straconego czasu i nerwów.

Wesoła historia… jakoś szybko zdobyłem zaufanie wśród niektórych nauczycieli, do tego stopnia,  że dane mi było odnosić dziennik klasowy do pokoju nauczycielskiego po lekcjach i… starałem się jak mogłem, aby tego zaufania nie nadużywać.

Wychowawca, kim tak faktycznie był ?

– Dobrze, że oddzielny punkt mogę poświęcić wychowawcy. Ciężko pisać bez emocji, mimo że minęło 23 lata. Jako klasa mieliśmy ogromne szczęście, że trafiliśmy na „Panią Profesor” [Małgorzatę Posacką – przyp. redakcji], która była także naszą nauczycielką języka polskiego. Była młoda i piękna, ale przede wszystkim wyjątkowa jako wychowawca i nauczyciel. Krążyła wśród naszego rocznika niepisana opinia, że klasa IB, trafiła najlepiej jak mogła z wychowawcą. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, bo przekonywaliśmy się o tym z czasem…

Pierwszy raz otworzyły mi się oczy na lekcjach polskiego, jak nauczyciel pyta się mnie nie o to, co autor wiersza czy powieści miał na myśli w danym fragmencie utworu, ale pyta się mnie jak JA to rozumiem i co to dla mnie oznacza ? Nauczyciel, który wychodził jako nieliczny zza biurka i uczestniczył w dialogu wśród nas na środku klasy, a nie w monologu za biurkiem. Minęło 23 lata i nikomu nie muszę słodzić, ale znów chcę nawiązać do mojej córki, gdzie marzyłoby mi się mieć takich nauczycieli dla niej.

Jako wychowawca też była bardzo zaangażowana. Wiele rozmów na forum klasy na poważne i mniej poważne tematy, ale również wiele rozmów indywidualnych, jeśli ktoś z nas miał problem i potrzebę rozmowy. Regularne wyjazdy po raz pierwszy do różnych teatrów we Wrocławiu, niespotykane dzisiaj w szkole mojego dziecka, która teatry ma pod nosem.

Mieliśmy coroczne kilkudniowe wycieczki, najczęściej w góry. Mogliśmy się poznać lepiej i tworzyliśmy zgraną klasę dzięki takim wydarzeniom. 

Doceniam szczególnie i pamiętam do dzisiaj wychowawcę i tych nauczycieli, których relacje z uczniem były na płaszczyźnie Człowiek Nauczyciel do Człowiek Uczeń. Dialog, a nie monolog. Niewiele się pamięta z materiału przedmiotów, ale pamięta się wkład w kształtowanie osobowości, naukę samodzielności, odpowiedzialności i przygotowanie do dorosłego życia, które dla jednych przyszło szybciej, a dla drugich nieco później, ale byliśmy na to w miarę przygotowani.

Jakie nowe doświadczenia życiowe zdobyłem w trakcie pobytu w LO ?

– W „Zielonym LO” dane mi było wyjeżdżać regularnie na kilkudniowe wycieczki z całą klasą w różne ciekawe miejsca. „Zielone LO” to także pierwsza miłość, pierwsze usłyszane i wypowiedziane „Kocham Cię”, pierwszy pocałunek, pierwsze całkiem udane randki… Oczywiście także pierwszy alkohol.  Ale wszystko z umiarem i bez złych konsekwencji. Przecież byliśmy pod dobrą opieką. Były także pierwsze prawdziwe wagary. Woleliśmy z kumplami iść korzystać i odkrywać uroki Doliny Baryczy, niż uczyć się „myć ręce…”. Nauczyliśmy się szybko radzić sobie ze stresem.
Gdy była zła pogoda i korzystanie z uroków przyrody było niemożliwe, to wykorzystywaliśmy zalety ogromnego budynku Liceum z mnóstwem zakamarków,  w których można było się spokojnie schować i przegadać cały dzień.

Matura, a w zasadzie dwie… 

– Zwieńczeniem nauki w LO była oczywiście matura, nauka i przygotowanie w ramach lekcji. Po godzinach zwykle wygrywały spotkania towarzyskie niż dodatkowe siedzenie nad książkami.  Przyszedł długi weekend majowy, który rozpoczął się 1 maja w czwartek. Ojciec zmotywował mnie rano, abym w końcu przysiadł do książek i powtórzył materiał do matury z języka polskiego, która przypadała na 6 maja. Niestety, nasza poranna rozmowa była ostatnią, bo popołudniu tego samego dnia nagle zmarł na zawał. I tyle było z powtarzania materiału… Wtedy ogromną rolę znowu odegrała moja wychowawczyni, która przeprowadziła mnie „za rękę” przez te kilka trudnych dni. Kilka jej rozmów ze mną, udział w pogrzebie
i ogromne wsparcie. Oczywiście przed egzaminem powiedziałem Pani Profesor, że mnie na maturze nie będzie i że podejdę za rok. Wtedy odbyła się poważna rozmowa, motywująca i optymistycznie mimo wszystko nastawiająca. Spowodowała, że pojawiłem się przed aulą na egzaminie
z języka polskiego. Pamiętam, jak szedł ze mną kolega z równoległej klasy
i tuż przed wejściem do LO powiedział, że nie idzie na maturę i nie podszedł do egzaminu. Korciło mnie, żeby pójść za nim, ale jednak wylądowałem w ławce na auli. Jedno jest pewne, nie byłoby mnie na tej maturze, gdyby nie rozmowy w te kilka dni od śmierci ojca do matury.
Za to przy każdej okazji jej dziękuję!

Znaczenie ?

– W kilku słowach, pewne jest, że czas i lata spędzone w LO wprowadzały mnie w dorosłość. Z perspektywy czasu i porównania, w zdecydowanej większości miałem szczęście do spotkanych tam ludzi, zarówno kolegów i koleżanek, jak i kadry pedagogicznej. Dzisiaj jako ojciec widzę, że nie jest to wcale takie proste i oczywiste. Dlatego wracam i będę wracać z miłymi myślami do spotkanych ludzi i do tamtego czasu…

Andrzej „Serek” Seredyński – II miejsce w konkursie Pokolenia Zielonego Liceum (kategoria Wywiad)

w Wydarzenia

Uroczystość nadania Szkole imienia Armii Krajowej

Data 11 listopada 2012 r. na trwałe zapisała się w historii Zielonego Liceum. Od tego dnia szkoła nosi zaszczytne imię Armii Krajowej.

Uroczystości rozpoczęły się od mszy świętej w kościele pw. św. Andrzeja Boboli w Miliczu. Następnie, o godz. 13:00, w auli szkoły odbyła się sesja Rady Powiatu, na której podjęta została uchwała o nadaniu szkole imienia. Uczniom i nauczycielom w tym ważnym momencie towarzyszyli zaproszeni goście. Byli wśród nich m.in. dolnośląski kurator oświaty, przedstawiciele Związku żołnierzy AK, dyrektorzy szkół gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych. Wygłosili oni okolicznościowe przemówienia oraz złożyli gratulacje na ręce S. Strzeleckiego, dyrektora szkoły.

Drugą część uroczystości stanowił występ młodzieży I LO (polonez maturzystów, występ członków koła teatralnego i zespołu Strzelecki Band).

Na zakończenie, nastąpiło uroczyste odsłonięcie tablicy upamiętniającej nadanie szkole imienia ufundowanej przez stowarzyszenie „Przyjazna edukacja”.

w Wspomnienia

Zielone Liceum i duch Schulza

Początek tego wspomnienia kryje się w bibliotece Zielonego Liceum. Stoimy tam we dwójkę  i przeglądamy książki na chybił trafił. Nagle jeden z nas otwiera szary, oprawiony w płótno tom i pokazuje dziwną grafikę. Ubrana w halkę młoda dziewczyna siedzi na krześle przypominającym tron; nagie ręce opiera na udach; w lewej dłoni trzyma pejcz, którego rzemień zwisa między jej rozchylonymi nogami; po podłodze, przypominającej szachownicę, czołga się mężczyzna z wyciągniętym w kierunku jej nagiej stopy językiem. Przeglądamy inne ilustracje, ale żadna nie robi na nas takiego wrażenia, jak ta. W końcu G. odchodzi, ja jeszcze chwilę zostaję. Wypożyczam książkę, której już nigdy nie oddam. Za dwa miesiące będę kłamał, że ją zgubiłem, że bardzo mi przykro, że mogę w zamian przynieść jakąś inną, swoją. Ostatecznie nic nie przynoszę, a „Okolice sklepów cynamonowych” Jerzego Ficowskiego trafiają do bibliotecznego wykazu ksiąg zaginionych.

Rzadko zdarzało mi się wypożyczać coś na wieczne oddanie, jednak w przypadku tej książki nie mogłem się opanować. Wydana została na rok przed moim jej udomowieniem i w żadnej z dostępnych mi księgarni nie można jej było kupić. Był rok 1987, byłem w trzeciej klasie liceum i książki były przede wszystkim przedmiotem kultu, nie towarem handlowym. Wyłaniały się z kadzidlanego dymu mód i na jakiś czas anektowały naszą licealną wyobraźnię nawet wtedy, kiedy kompletnie ich nie rozumieliśmy.

Z tą książką było podobnie, mimo że wcale nie była modna, aura przywłaszczenia z pobudek religijnych towarzyszy mi do dziś. Inna sprawa – dzisiaj wiem to na pewno – że Bibliotekarka doskonale poznała się na moich mętnych tłumaczeniach i tylko dzięki jej wyrozumiałości i wielkoduszności nie stało się nic poważniejszego, niż prześladujące mnie wyrzuty sumienia.

Przywłaszczenie książki – jak się okazało po czasie – nie było przypadkowe. Zielone Liceum ma w sobie ducha Schulza o wiele bardziej namacalnego, niż by to mogło wynikać z mętnej opowieści, którą tu snuję. Po kolei jednak, po kolei…

Na lekcjach języka polskiego ze świeżo upieczoną, piękną polonistką nie myśleliśmy specjalnie o literaturze. Nasze rozbuchane hormonami głowy już od drugiej klasy wyłapywały każdy gest Pani Profesor i przerabiały go na rysunki Schulza, nie wiedząc, że ktoś taki w ogóle istnieje. To niespodziewane wejście w sztukę, w której o wiele bardziej liczy się ruch niż słowo miało swoje konsekwencje – nawet najmniej utalentowani rysownicy zapamiętale szkicowali Panią Profesor i robili to z determinacją o wiele większą, niż notowanie tego, co mówi. Widziałem rysunki w brudnopisach, widziałem rysunki na luźnych kartkach, widziałem rysunki na chusteczkach higienicznych  – duch schulzowskiej Xięgi Bałwochwalczej unosił się nad nimi, jak Duch Boży nad wodami. Być może dzięki temu literatura niektórym z nas kojarzy się do dzisiaj z czymś o wiele bardziej zmysłowym, niż na to zasługuje.

Ale przecież nie samą Xiegą Bałwochwalczą żyliśmy. Nie w tym kraju! Do Zielonego Liceum przyjeżdżał A.M., brodaty student historii i w swoim płóciennym plecaku przywoził książki z drugiego obiegu. Na kilometr widać było, że jest konspiratorem i przemyca to, co przemycał. Nie można było nie zauważyć jego konspiratorskich atrybutów i konspiratorskiego zachowania. Milicz był w końcu małym miastem, w którym nic nie uchowa się w tajemnicy i w związku z tym nawet konspiracja nie była tak ryzykowna, jak powinna być. Oczywiście myśmy wtedy o tym nie wiedzieli.

Dzięki A.M. załapaliśmy się na kawałek licealnej martyrologii. Drugoobiegowe książki przekazywaliśmy sobie z ręki do ręki, jak broń, którą mieliśmy strzelać do wroga. Wtedy też nauczyliśmy się sztuki szybkiego czytania. Pamiętam, że książkę o więzieniach politycznych w Polsce dostałem na dobę. W nocy czytałem ją z wypiekami na twarzy, jakbym studiował rozkazy wysyłane przez powstańcze rządy. Na drugi dzień, zgodnie z instrukcją, przekazałem książkę kumplowi. Do dzisiaj pamiętam opis tortur stosowanych na więźniach politycznych w Rawiczu. Nic więcej. Dużo mniej niż z Schulza.  

Nie ma się co dziwić. Chodziliśmy do Zielonego Liceum w latach, w których dogorywał PRL. To dogorywanie miało wiele twarzy. Wciąż najwyższym szczytem ZSRR był Pik Komunizma, ale bez obawy o nadmierne konsekwencje można było na lekcji geografii głośno powiedzieć, że to „szczyt szczytów”. Ciągle jeszcze na lekcjach PO przechodziło się krótki kurs rzutu granatem, ale był on na tyle absurdalny, że z pytania: „Czy możemy robić to w kierunku wschodnim?” śmiał się nawet nauczyciel. Odwaga była tania na tyle, że nie wymagało wielkiego bohaterstwa przypięcie na wiszącej gazetce szkolnej pisanego ręcznym, kaligraficznym pismem artykułu o zbrodniach wojennych dokonywanych na… Niemcach i fotografowanie się obok Nysy z wielkim białym napisem MILICJA.

Te zdjęcia zresztą, zrobione tuż po maturze, są kultowe przynajmniej dla pięciu osób, które się na nich znalazły, dla Iwony, Bartka, Wiolki, Dziuni i Łysego, czyli mnie. Kultowe są też lenonki z różowymi szkłami, które najpierw należały do Wiolki, a później stały się przechodnim atrybutem pomaturalnej swobody i końca szkoły. Nie mniej kultowa jest również sama Nysa, którą panowie milicjanci ustawili tam, jakby wiedzieli, że potrzebna nam będzie do sentymentalnej już dzisiaj sesji. Swoboda, z jaką przed nią siedzimy najlepiej dowodzi, jak niewielkiej odwagi to wymagało. Nie to, co uczestnictwo w lekcjach chemii.

Profesor M.H. do złudzenia przypominał ojca z rysunków ilustrujących Sklepy cynamonowe wykonanych ręką samego Schulza. Jego profil dobrze utkwił w głowie każdemu, kto chodził wówczas do Zielonego Liceum. Kiedy w dzienniku wyszukiwał osób, które chciał zapytać, siedział bokiem do klasy, a w pomieszczeniu robiło się tak cicho, że tylko wzrok miał co utrwalić w czasie tego strasznego momentu. Tak – nie bójmy się tego porównania – profesor M.H. był demiurgiem, który, jak nam się wtedy wydawało, w pełni decyduje o naszym losie. Był też demiurgiem wówczas, kiedy stojąc za dużym stołem doświadczalnym przeprowadzał swoje najbardziej spektakularne doświadczenie, słynny Wielki Wybuch, którym wprowadzał uczniów w świat skomplikowanych reakcji chemicznych. Ten wybuch miał siłę prawie taką samą, jak mityczna Księga, która „leżała na biurku ojca, a ojciec, pogrążony w niej cicho, pocierał poślinionym palcem cierpliwie grzbiet tych odbijanek, aż ślepy papier zaczynał mglić się, mętnieć, majaczyć…”.

Skojarzenie Zielonego Liceum z Schulzem ma jeszcze jeden wymiar – teraz, po czasie, wszystko to, co wspominam nabiera lekko mitycznego charakteru. Pamięć niebezpiecznie skręca w jakąś boczną odnogę i próbuje udawać, że przechowuje nie tyle konkretne obrazy, ile ich prawzory. Archetypiczne stają się więc najzwyklejsze rzeczy: „Bonjour, asseye-vous” wypowiadane przez wychowawczynię na pierwszej w życiu lekcji francuskiego, wiersz Puszkina „Wa głubinie sibirskich rud” recytowany przez K.L. z powagą bliską omdlenia, ludyczna atmosfera panująca na lekcjach historii, momenty uroczych profesorskich roztargnień na fizyce, obrazoburcza adaptacja Szekspira odgrywana na studniówce i słynny przerzut bokiem Kontosa na lekcji w-f. Archetypiczna wydaje się sama lektura Schulza – Sklepy cynamonowe czytane w autobusie, którym dojeżdżaliśmy ze szkoły do domu.

Od tych mitycznych zajść minęło sporo czasu, na tyle dużo, aby związek Schulza z Zielonym Liceum zdołał się jakoś ukonkretnić. Parę lat temu, przy okazji wywiadów dotyczących druha Bolka Zajiczka trafiłem na nazwisko Aleksandra Kuszczaka. Po wojnie był fizykiem w milickim liceum. Pierwsze roczniki absolwentów zapamiętały szczególnie jego słynne powiedzenie: „Ty wisz czy nie wisz? Wisz, to gadaj, nie wisz to siadaj”.  Tak się składa, że w gimnazjum w Drochobyczu, w którym Schulz uczył rysunku, fizyki i matematyki uczył Aleksy Kuszczak. Jak podpowiadają biografowie pisarza, fizyk ów był jednym z nielicznych przyjaciół Schulza pracujących w szkole. O tym, że zażyłość między nimi była spora może świadczyć choćby fakt, że to właśnie Kuszczak, w imieniu pisarza, prosił Józefinę Szelińską
o pozowanie Schulzowi do portretu.

Zbieżność nazwisk, imion, zawodów? Jeśli nie, to duch Schulza wciąż unosi się nad Zielonym Liceum. Mam nadzieję, że tak jest, choćby dlatego, że przywłaszczenie książki dla jednego kiczowatego obrazka znalazłoby, wątłe, bo wątłe, ale jednak jakieś usprawiedliwienie metafizyczne.
Tylko tak można odpokutować niezrozumiałą kradzież z młodości.

Marcin Ziętkiewicz – I miejsce w konkursie Pokolenia Zielonego Liceum

w Wspomnienia

Idea Studio – zielona filmówka z lat 2006-2009

Był rok 2006. Na jednej z lekcji podstaw przedsiębiorczości pani Beata Jaskulska ogłosiła konkurs na zaprezentowanie ciekawego i oryginalnego biznesplanu. Wystarczyło kilka sekund, aby w mojej głowie zrodziła się wizja filmu. Od razu rzuciłem pomysł kolegom z sąsiedztwa – ławki w gabinecie biologicznym były połączone w długie rzędy, co stwarzało doskonałe warunki do większych, czasem konspirowanych zgromadzeń. Naprędce, metodą burzy mózgów, wymyśliliśmy scenariusz filmu,
w którym zdesperowany klient przychodzi do banku, aby wybłagać pożyczkę na święta. Nie pamiętam już, czy celowo, czy zupełnym przypadkiem, ta banalna historia otwierała swym niedopowiedzianym zakończeniem furtkę do przygody, jaką miało być stworzenie i działanie całkiem dużej i prosperującej przez prawie 3 lata grupy filmowej.


A moment i warunki ku temu były doskonale, ponieważ od kilku miesięcy wędrowaliśmy po Miliczu z moim przyjacielem Mirkiem, kręcąc przeróżne, dziwaczne, krótkie formy dokumentalne, napawając się novum ze świata technologii – aparatem cyfrowym, który potrafił nagrywać filmy!

W kilka dni zorganizowaliśmy wolną salę matematyczną po zajęciach, Mirka z aparatem oraz jedyny element scenografii – kręcone pejsy bankowców, które dziś byłyby niedopuszczalną formą niepoprawności politycznej, ale cóż… inspirował nas brytyjski humor, Monty Python i tego typu klimaty.

Kilkanaście nieudanych ujęć, kilka godzin montażu, postprodukcyjne postarzenie filmu do klimatu lat 30. i legendarny podkład – „In The Mood” Glenna Millera, które miało stać się później znakiem rozpoznawczym naszej grupy. Na kolejnej lekcji Podstaw Przedsiębiorczości, po prezentacji filmu pozostała piątka w dzienniku oraz wielki niedosyt… Jak potoczyły się dalej losy klienta banku? Czy udało mu się spłacić pożyczkę? Usiedliśmy jeszcze raz do stołu z wizją kontynuacji tego tematu w formie… prawdziwego filmu!

W ten oto sposób po kilku dniach planowania ruszyły prace na planie filmu AKMAK II – reaktywacja, którego akcja działa się już nie tylko w gabinecie matematycznym, ale także w komórce obok pokoju nauczycielskiego, gdzie agenci bankowi przychodzą upomnieć się o spłatę zadłużenia, oraz na korytarzach  pierwszego i drugiego piętra, gdzie przed wejściem do auli rozgrywa się bitwa z kamerą pracującą jak w filmie Matrix rodzeństwa Wachowskich, a w wąskim korytarzu między gabinetem chemicznym a gabinetem przysposobienia obronnego kule latają na żyłkach kołyszącym się ruchem trzymającej je nad kamerą ręki. Na tym etapie raczkująca jeszcze grupa działała w zasadzie bez głębszej potrzeby ingerencji w infrastrukturę szkoły, narażając się co najwyżej na dziwne spojrzenia innych uczniów. Montowany po szkolnych zajęciach film, emitowany później na lekcjach informatyki i rozchodzący się na płytach pocztą pantoflową, sprawiał, że w życiu I LO zaznaczyło się istnienie grupy filmowej.

Jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia. Zwieńczenie trylogii miało być epickie. Tym razem w prace nad filmem było zaangażowanych już sześć osób, prace trwały wiele tygodni, a końcowy, pełen widowiskowej akcji obraz sensacyjny miał całe 15 minut. Trzeci film był już rozbudowaną historią opowiadającą o złym, prowadzącym parabank mafiozie, podle traktującym swych pracowników, którzy wbrew swojej woli i sumieniom, zmuszani są do ścigania klientów w celu ściągania z nich nieludzkich procentów. Z perspektywy czasu niesamowicie było obserwować proces ewolucji tych przedsięwzięć. Na poczet trzeciego filmu wynajmowaliśmy już gabinet chemiczny lub całą salę gimnastyczną, wykorzystując do efektów specjalnych materace. Pościgi i sceny akcji rozgrywały się właściwie we wszystkich korytarzach szkoły.

Trylogia o barbarzyńskim banku, zakończona happy endem, dała grupie Idea Studio pierwsze miejsce w szkolnym przeglądzie filmowym. Wręczona nam statuetka „Oskarka” stoi nawet do dziś w moim pokoju w domu rodzinnym w Miliczu.

W tamtych czasach obróbka materiału wideo była tak wielkim wyzwaniem, że zwykły komputer domowy zwyczajnie nie wystarczał. Dysk o rozmiarze 30 GB nie był w stanie pomieścić zmontowanego filmu, który przed kompresją mógł zajmować nawet 50 GB! Musieliśmy prosić o pomoc szkołę. Pamiętam, jak pewnego popołudnia poprosiłem wychowawcę – Grzegorza Łuszczka, aby pozwolił mnie i Mirkowi przyjść do gabinetu informatycznego i „puścić renderowanie” filmu na noc (To taki proces, w którym sklejone w specjalnym programie sceny zostają wraz z muzyką
i efektami ostatecznie zapisane jako jeden plik z filmem). Jednak wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że tego dnia to się nie uda. Gdy tylko uruchomiliśmy proces tworzenia się ostatecznego pliku z filmem, rozpętała się jedna z najgorszych burz z wichurą, jakie przeżyłem w Miliczu.
Za oknami zrobiło się dosłownie czarno, a my siedzieliśmy w ciemnej pracowni przy pojedynczym, majaczącym światłem monitorze. Z nieba lała się nieprzerwanie tak potężna struga deszczu, że byliśmy uwięzieni w mrocznych korytarzach opustoszałej szkoły przez kilka godzin. Pamiętam, że tego dnia okrutnie wybiły studzienki na ulicy Wojska Polskiego. To nie był jeszcze koniec horroru. Gdy tylko opuściliśmy szkołę, okazało się, że z powodu awarii została ona odcięta od prądu. Całość prac nad „wypieczeniem” filmu poszła na marne i trzeba było powtarzać wszystko od początku.

Pierwsza trylogia była dla grupy jedynie rozgrzewką. W wakacje po filmowym roku szkolnym nakręciliśmy w plenerze leśnym dwa filmy kolejnej trylogii oraz mnóstwo krótkich form filmowych,  jednak ukoronowanie naszej twórczości dopiero miało nastąpić.

Po zakończeniu nauki w Zielonym ani nam się śniło kończyć z filmową przygodą. Co prawda koledzy z klasy poszli już swoimi ścieżkami, rekrutowaliśmy się właśnie na wymarzone studia, ale jakaś wewnętrzna siła ciągnęła nas do nakręcenia kolejnych filmów w murach Zielonego Liceum. Pewnego razu spotkałem się z Tomkiem – kolegą z klasy z ostatnich 3 lat w liceum. Tomek grał w lokalnej grupie teatralnej, więc spytałem go, czy nie chciałby napisać scenariusza horroru, który rozgrywałby się w murach naszego liceum. Kilka twórczych spotkań, kilka rozmów z koleżanką, która zagrała w naszych wakacyjnych filmach i mieliśmy świetny scenariusz na film grozy o trójce przyjaciół, którzy wyruszają do starej, opuszczonej szkoły, aby przekonać się, czy legenda o straszącym w niej duchu jest prawdziwa. Magia kina zadziałała tak, że do opuszczonych murów szkoły, granych przez Zielone Liceum, bohaterowie wchodzili
z milickiego parku pałacowego. Mniej efektów specjalnych, więcej rekwizytów oraz mnóstwo dialogów zabierało nas w przygodę delikatnie ocierającą się już o prawdziwy rodzaj sztuki filmowej. Wszystko dzięki genialnemu scenariuszowi Tomka. To także ostatni film, w którym pojawiłem się przed obiektywem kamery, obsługiwanej od samego początku przez Mirka.

Zwieńczeniem naszej twórczości miała okazać się jednak druga część horroru o opuszczonej szkole – The Milicz School Project 2. Nie wiem, czy w jakiś sposób czuliśmy, że z powodu rozpoczęcia studiów to może być nasza ostatnia produkcja, czym może dzięki zebranemu wcześniej doświadczeniu, ale tym razem podeszliśmy do projektu najambitniej. Tomek ponownie napisał genialny scenariusz, a ja po raz ostatni „zasiadłem w fotelu reżysera”. Zdjęcia trwały ponad dwa miesiące. W pewnym momencie, we wrześniu, kiedy zaczął się rok szkolny, a ja miałem jeszcze miesiąc wakacji przed rozpoczęciem roku akademickiego, wchodziliśmy z grupą do klas podczas lekcji i zachęcaliśmy uczniów do wzięcia udziału w filmie w rolach statystów. Sceny kręcone były w szkole oraz wielu lokalizacjach w Miliczu. W filmie główne role zagrało 7 osób – ówczesnych uczniów Zielonego,
a w cały projekt zaangażowanych było 11 osób. Być może dziś nie brzmi to imponująco, ale zgranie takiej liczby osób na kilkanaście dni zdjęć wciągu kilku miesięcy było nie lada wyzwaniem. Montownie i postprodukcja filmu trwały kolejny miesiąc, a w wyniku prac powstało ponad 30 minut prawdziwego filmu, który do dziś można obejrzeć w Internecie.

Po 12 latach od tamtych wydarzeń często wracam wspomnieniami do wspaniałych momentów z działalności amatorskiej grupy Idea Studio. Życzę każdemu, kto ma to wielkie szczęście brać udział w życiu Zielonego, wielu takich chwil beztroskiej kreatywności, które zapadną w pamięć na całe życie, a być może staną się inspiracją do wyboru drogi życiowej!

Adam Wiernasz – II miejsce w konkursie Pokolenia Zielonego Liceum

w Wspomnienia

Jakie młodzieży chowanie…

Miałem szczęście, że wychowawcą naszej 1A (1970-74) był Pan Profesor Mieczysław Tomaszewski, powszechnie i z czułością zwany przez nas „Mieciem”. To była chyba pierwsza wrześniowa lekcja wychowawcza.
Pan Profesor bardzo poważnym tonem, (do dziś podziwiam ukrytą kpinę) oświadczył nam, że nikt z nas nie ma obowiązku nauki w liceum, bo obowiązek szkolny skończyliśmy na podstawówce. Po chwili ze zdziwieniem usłyszałem, że Pan Profesor przyjaźni się i „ma chody”
u mojego rodzonego ojca Tadeusza Laskowicza (ojciec prowadził prace melioracyjne, zatrudniał wielu prostych, niewykształconych ludzi „do łopaty”) i każdemu z nas pomoże załatwić przysłowiowe gumiaki i łopatę. Chyba nikt nas by lepiej nie zmotywował do pracy, niż to udało się Panu Profesorowi Tomaszewskiemu. Nigdy nikogo nie straszył, nie wzbudzał strachu, a cieszył się wśród nas największym szacunkiem. Dowodem niech będzie fakt, że po wielu latach, w czasie któregoś ze spotkań maturalnych, jeden z podchmielonych kolegów zapomniał o miejscu w szyku i niezbyt roztropnie zaproponował (sic!), byśmy z „naszym Mieciem” przeszli „ na ty”. Było wesoło, ale wszyscy jak jeden zastygliśmy zmrożeni, zakrzyczeliśmy tego kolegę i wybili mu ten pomysł z głowy. „Miecio” – tak! Ale by do naszego „Miecia” zwracać się inaczej niż „Panie Psorze”, to byłoby za dużo! I tak już było na każdym spotkaniu do czasu, gdy nasz ulubiony WYCHOWAWCA  opuścił nas fizycznie. Ale duchem jest w każdym z nas…

Jest rzeczą naturalną, że wraz z upływem lat mamy rosnącą skłonność do idealizowania naszej młodości i szczególnie chętnie wracamy do lat szkolnych. W pamięci mam bardzo mało wspomnień z mej Szkoły Podstawowej nr 2. Zostały one zdominowane przez dużo intensywniejszy okres w naszym Liceum, wtedy często zwanym Ogólniakiem. W moim przypadku zmiana szkoły była formalna (rok 1970), gdyż fizycznie „Dwójka” mieściła się w tym samym budynku co LO  i od pierwszej klasy podstawówki byłem opatrzony z widokiem starszych licealistów i grona pedagogicznego, nie wspominając słynnej Pani Woźnej ze swym nie mniej słynnym dzwonkiem, ogłaszającym początek i koniec przerw między lekcjami.

          Jakże banalnie brzmi zdanie, że każdy nauczyciel, bez względu na wykładane przedmioty, powinien być wychowawcą swych uczniów. Nasz wspaniały, surowy, ale zawsze sprawiedliwy fizyk – Pan Profesor Tadeusz Pasierb, na jednej z pierwszych lekcji fizyki dał mi  niezwykłą lekcję, która wtedy tak mi poszła w pięty, że zapamiętałem ją na całe życie. Sytuacja była mniej więcej taka: zostałem wyrwany do odpowiedzi i – co ciekawe – wszystko wiedziałem jak trzeba i dumny czekałem na dobrą ocenę. A tu – o zgrozo – Pan Profesor zaczął mnie przedrzeźniać i wykpił wszystkie moje „ykania”. Mogło to wyglądać tak: „przy-yyyy normalnym -yyy- ciśnieniu – yyy- woda -yyy- wrze – yyy- w -yyy- temperaturze -yyy- stu-yyy-stopni”. Wypadło to tak śmiesznie, że nie wiedziałem, czy mam płakać ze wstydu, czy razem z innymi śmiać się… Ale efekt został osiągnięty na całe życie – minęło ponad 46 lat, nie ma wśród nas Pana Profesora, a nauczka pozostała. W efekcie nie „ykam” albo wcale albo – jeśli się trafi – to jestem tego świadom. Co ciekawe, gdy przebywałem dłużej w Anglii czy pracując w języku angielskim, gdy zauważyłem, że zaczynałem „aaarować” (częsta maniera w tym języku), od razu starałem się pozbyć tego niechlujstwa językowego. Podobnie jest z fatalnym – ostatnio fala tego zjawiska nieco słabnie – z „taakowaniem”. Sam nie używam słowa „tak” jako swoistego przecinka i drażnią mnie wszelkie niepotrzebne „tak”..  I  TAK oto wcale nie poloniści, a fizyk pomógł mi w dbałości o czystość mych wypowiedzi, nie tylko po polsku. Dziękuję, Panie Profesorze…

          Od pierwszych dni w Liceum bardzo ciągnęło mnie do fotografii. Niestety, do dziś będący dla mnie ideałem fotograficznej fachowości i najwyższej jakości zdjęć, tenże sam Pan Profesor Tadeusz Pasierb, nie prowadził koła fotograficznego i działałem trochę po omacku. Nie pamiętam, czy na zajęcia prowadzone przez Pana Zygmunta Kołodzieja w Zasadniczej Szkole Zawodowej (vis á vis wejścia do „dużego” koscioła) chodziłem jeszcze w podstawówce czy już w liceum. Przełomem była pomoc Pana Profesora Jerzego Błacha, który – gdy byłem chyba w 2.  klasie – zorganizował (lub co najmniej uruchomił) ciemnię fotograficzną na końcu korytarza na 2. piętrze, za gabinetami języka rosyjskiego. Nie było formalnego koła, ale i ja, i Pan Profesor korzystaliśmy z niej regularnie. Wygodne było to, że dostałem klucz do tej ciemni. Pan Profesor chyba nigdy nie dowiedział się, że dość często w niej zatracałem poczucie czasu i zdarzało mi się ją opuszczać głęboką nocą – jak ten w owych czasach słynny z TV „Belfegor czyli upiór Luwru” – nie korzystałem z latarki, cicho schodziłem na sam dół i wychodziłem na podwórze, nikogo nie niepokojąc. Nie pamiętam, czy w tamtych latach mieszkanie służbowe na dole było jeszcze zamieszkałe. Jak by nie było – nigdy nikt mnie na tych nocnych przygodach nie nakrył. 

          Z ciemnią kojarzy mi się też taka zabawna historia, która wtedy – trochę mówiąc żartem – mogła skończyć się niemal skandalem obyczajowym. Otóż w czasie długiej przerwy zrealizowałem prośbę jednej z koleżanek, która chciała zobaczyć proces powiększania i wywoływania zdjęć. Na poprzedniej przerwie przygotowałem wywoływacz, wodę, utrwalacz, negatywy, itd. dzięki czemu, na długiej przerwie,  już w chwilę po naszym wejściu do ciemni i po zapaleniu oliwkowego światła, przystąpiłem do pracy pod powiększalnikiem (to był Krokus, chyba 69, dostosowany do powiększania zarówno filmów małoobrazkowych 24×36 mm,  6×6 jak i i 6×9). I nagle, co raczej nie zdarzało się, do drzwi zapukał i odezwał  się mój opiekun – Pan Profesor, który czegoś pilnie potrzebował z ciemni. Ja i koleżanka byliśmy tak zaskoczeni, że podobnie zareagowaliśmy strachem, bojąc się, że mimo bardzo łagodnego charakteru Pana Profesora, może on uznać nasze zachowanie za naganne i że może dojść  albo do utraty zaufania do mnie i odebrania klucza albo  nawet  do tzw. „afery” rozpatrywanej na radzie pedagogicznej… Reakcja była natychmiastowa – koleżanka szybko schowała się pod stół, ja tylko krzyknąłem, że już chowam światłoczuły papier fotograficzny i zaraz otworzę drzwi. I tak się stało. Drzwi otwarte, w ciemni nadal ciemnawo, Pan Profesor szybko znajduje to, czego szukał i nic raczej nie podejrzewając, wychodzi…. A my potrzebujemy chwili, by tętno wróciło do normy…. Dziś sprawa jest godna jedynie uśmiechu, ale ja od tej przygody wielokrotnie w przyszłości pilnowałem się, by nie znaleźć się w podobnej sytuacji…

Kazimierz Laskowicz – II miejsce w konkursie
Pokolenia Zielonego Liceum

w Lata 20. XX w., Wydarzenia

Placówka krzewienia kultury

Dyrektor gimnazjum w Miliczu – dr. Walter Krebs swój wpis inauguracyjny do księgi pamiątkowej poświęcił zadaniom szkoły w dziedzinie kultury. Zacytował Kurta Kesslera i jego interpretację pojęcia kultury:

Kultura to wewnętrzne ożywienie i wywyższenie człowieka poprzez uczestnictwo w świecie duchowym.

Dyrektor gimnazjum w Miliczu Walter Krebs (1927-40).

Według dyrektora wartości niemieckiej literatury, sztuki i religii powinny być przybliżane uczniom w sposób poglądowy. Jednocześnie powinno im się stworzyć możliwość wglądu w kulturę sąsiednich narodów, czemu pomagać miała nauka języków nowożytnych – angielskiego i francuskiego – obok łaciny.

Dyrektor w swej mowie inauguracyjnej z okazji rozpoczęcia działalności Szkoły podkreślił, że to spojrzenie na obcą kulturę i odrębność duchową nie powinno kierować się tylko na Zachód, lecz uwzględnić również istnienie wschodnich sąsiadów. Być może w przyszłości udałoby się to osiągnąć poprzez naukę jednego języka słowiańskiego jako przedmiotu do wyboru.

Oprócz krzewienia ideałów szkoła miała, jego zdaniem, za zadanie wykazanie znaczenia osiągnięć przyrodniczych, matematycznych
i technicznych. Wyższym celem każdej kultury jest jednak kształtowanie osobowości, której istota stale znajduje się to w stanie napięcia, to równowagi pomiędzy biernością a aktywnością. Do kształtowania ducha dochodzi rozwój fizyczny, którego celem jest panowanie nad sobą oraz płynność i zwinność ruchów. Zdaniem dyrektora sala gimnastyczna oraz pełnowymiarowe boisko, których bardzo w Miliczu brakowało, miały służyć zarówno młodzieży, jak i pozostałym mieszkańcom.

Indywidualny rozwój można osiągnąć poprzez twórcze metody prowadzenia zajęć, polegające na wspieraniu samodzielnej pracy. Natomiast muzyka i sztuka powinny budzić poczucie piękna i rozwijać poczucie wspólnoty. Prowadzenie zajęć manualnych powinno zaś służyć zrozumieniu spraw socjalnych.

Działalność szkoły, zdaniem dyrektora Krebsa, nie powinna ograniczać się do społeczności uczniowskiej, ale powinna rozwijać więzi z rodziną i przedstawicielami innych szkół. Szkoła powinna być otwarta i służyć całemu społeczeństwu.

Słowa pierwszego dyrektora milickiego gimnazjum, mimo upływu lat wywołują wzruszenie i refleksję. Warto o nich pamiętać, szczególnie te dotyczące kultury:

Kultura to nie tylko posiadanie dóbr obiektywnych czy działalność ludzi o bogatym wnętrzu. Kultura to także pragnienie bycia
w społeczeństwie i duchowa wspólnota. Kto chce korzystać z dóbr kultury, musi również czuć się wewnętrznie zobowiązany do jej wspierania i współtworzenia…

Kadra pedagogiczna Reformrealgymnasium w Miliczu po inauguracji – dyrektor Krebs stoi pierwszy od lewej.
w Lata 20. XX w., Wydarzenia

Położenie kamienia węgielnego i budowa

3 sierpnia 1927 roku ogłoszono konkurs na projekt budowy milickiego gimnazjum w berlińskich i wrocławskich fachowych czasopismach.

Do 5 listopada na konkurs wpłynęło ok. 80 projektów. Po ocenie komisja we Wrocławiu zdecydowała, że nagrodę w wysokości 4 tys. ówczesnych marek otrzyma architekt Hans Spitzner. Jemu również, za zgodą komisji powiatowej, powierzono realizację budowy.

28 czerwca w obecności wybitnych osobistości odbyła się uroczystość położenia kamienia węgielnego pod budowę gimnazjum w Miliczu.

W tamtych czasach zaopatrzenie w maszyny budowlane było niewielkie – pozostawała siła rąk ludzkich. Powiat był stosunkowo biedny, ale budowa zapewniła pracę wielu osobom i ożywiła niektóre gałęzie gospodarki. Budynek powstał w rekordowym tempie – w półtora roku. Terminu udało się dotrzymać, mimo że budowie towarzyszyły nieprzewidziane wydarzenia – robotnicy natrafili na wody gruntowe podczas kopania fundamentów pod późniejszą kotłownię.

Budowy doglądał nowo wybrany dyrektor gimnazjum – dr Walter Krebs, który wnosił swoje życzenia i pomysły. Z satysfakcją opisywał wygląd zewnętrzny budynku, który wyrastał w dzielnicy mieszkaniowej Milicza. Uważał, że przyjazny, jasnozielony kolor tynku, błyszczące dachówki, gzyms z kamienia muszlowego oraz oprawa balustrad harmonizują
z willowym otoczeniem. Bryła szkoły, dzięki ciekawemu projektowi
i skrzyżowaniu ulic, nie była zbyt masywna.

Źródło: Publikacja Na pamiątkę 70-lecia położenia kamienia węgielnego pod budynek Realnego Gimnazjum Reformowanego powiatu milickiego
w dniu 28 czerwca 1928 r. Do 1945 r. Szkoła Prowincji Wschodnich
w Miliczu, obecnie I Liceum Ogólnokształcące w Miliczu
. Milicz 1998 r.