Na podstawie ustaleń traktatu wersalskiego (1919 r.) powiat milicko-żmigrodzki stał się powiatem granicznym. Przedtem uczniowie z Milicza i okolic mogli uczęszczać do sąsiednich szkół średnich w Rawiczu oraz Krotoszynie, jednak I wojnie światowej i ustaleniach traktatu oba miasta znalazły się na terenie niepodległej Polski, a Milicz pozostał niemiecki. Utrata możliwości kształcenia się w tych pobliskich miastach była dla mieszkańców tych ziem bolesna – uczniom pozostawało dojeżdżanie do Oleśnicy czy Wrocławia, a nie każdą rodzinę było na to stać. Miasto powiatowe Milicz miało co prawda szkołę średnią, ale kończyła się ona tylko tzw. małą maturą.
W październiku 1925 roku, dwa lata po końcu kryzysu gospodarczego w Niemczech, którego skutkiem była m.in. inflacja, ówczesny starosta Hermann Sperling napisał memoriał do władz pruskich oraz Kolegium Szkolnictwa we Wrocławiu. W memoriale tym domagał się utworzenia nowej szkoły średniej w celu podniesienia kulturalnej i gospodarczej rangi Milicza. Pruskie Ministerstwo Kultury odrzuciło projekt utworzenia państwowej szkoły średniej w Miliczu ze względów finansowych. Zaznaczyło jednak, że gdyby potrzeba utworzenia takiej szkoły była istotna, warto utworzyć związek umożliwiający realizacje tego celu.
Wiosną 1927 roku nastąpiły decydujące negocjacje z przedstawicielami Ministerstwa Kultury i Finansów z Kolegium Szkolnictwa oraz władzami Wrocławia i Milicza. W ich wyniku zapadła decyzja, że w Miliczu zostanie utworzone reformowane realne gimnazjum, które będzie utrzymywane przez powiat, ale 75% kosztów utrzymania szkoły (według szacunków roczne trzymanie placówki miało wynieść ok. 11 tys. ówczesnych marek) weźmie na siebie państwo, a resztę miasto Milicz, które odda też nieodpłatnie teren pod inwestycję. Na cel budowy zostanie udzielona specjalna pożyczka w wysokości 800 tys. ówczesnych marek, a dodatkowo 50 tys. zostanie przeznaczone na wyposażenie wnętrz. Dotychczas działająca milicka szkoła średnia będzie stopniowo likwidowana, a jej uczniowie staną się trzonem nowego gimnazjum.
Źródło: Publikacja Na pamiątkę 7-lecia położenia kamienia węgielnego pod budynek Realnego Gimnazjum Reformowanego powiatu milickiego w dniu 28 czerwca 1928 r. Do 1945 r. Szkoła Prowincji Wschodnich w Miliczu, obecnie I Liceum Ogólnokształcące w Miliczu. Milicz 1998 r.
Z okazji jubileuszu 50-lecia I LO, kiedy przyjmowaliśmy w naszych murach absolwentów, profesorów, władze miasta, gości, kiedy dzień toczył się według opracowanego drobiazgowo planu i scenariusza, grupa byłych uczniów naszej szkoły, mieszkających poza granicami kraju, ogłosiła ustanowienie stypendium im. prof. Łucji Skibińskiej dla najlepszego aktualnego absolwenta. Wszyscy uczestnicy uroczystości jubileuszowych wstrzymali oddech. Po raz pierwszy z inicjatywy uczniów sprzed lat powstała myśl o nagrodzeniu młodszej koleżanki lub kolegi. Ponadto uhonorowano żyjącą panią profesor matematyki, która tak bardzo zapisała się w pamięci swoich wychowanków, że pod jej patronatem nagroda miałby być przyznawana. Nie łudźmy się, nie wszyscy są fanami „królowej nauk”, dlatego jako nauczycielka, ale także absolwentka I LO, rocznik 1984, wyobraziłam sobie, kim była dla Nich pani Łucja jako człowiek. Myśl bardzo szybko wprowadzono w czyn. Pod kierownictwem prof. Tomasza Wielickiego powstał regulamin Międzynarodowego stypendium im. Prof. Łucji Skibińskiej przy I LO. I tak minęło 25 lat.
Ale do rzeczy. Na jednej z rad pedagogicznych ówczesny dyrektor szkoły poprosił o zgłoszenie się dwóch nauczycieli do reprezentowania Rady w kapitule przyznającej stypendium. Obok nauczycieli, dyrektora szkoły w kapitule zasiadała w roli przewodniczącej sama pani Łucja. Byłam tak bardzo ciekawa, jak potoczy się historia stypendium, że zgłosiłam swoja kandydaturę, która została przyjęta przez grono pedagogiczne. I tak od 25 lat mam wpływ na przyznanie tej zaszczytnej nagrody. Pamiętam pierwsze spotkanie, wszyscy czekaliśmy na panią Skibińską. Punktualnie o umówionej godzinie do gabinetu dyrektora weszła starsza pani, której tak naprawdę wcześniej nie znałam i chyba nawet dobrze nie widziałam w dniu ustanowienia stypendium. Wysoka, skromna, dostojna, z młodzieńczym błyskiem w oczach. Pani Łucja swoim wyglądem, postawą, surowością wobec siebie i skromnością od razu zrobiła na mnie wrażenie. Szary strój, niewysokie buty, ale włosy wichrowate. Starsza Pani z duszą osiemnastolatki. Widać było, że coś musiała robić w tym liceum oprócz nauczania matematyki. I rzeczywiście; szkolny teatr, harcerstwo, aktywność społeczna pani profesor udzielała się uczniom. Nie dziwię się, że za Nią przepadali.
Pierwsze rozmowy o kandydacie do stypendium były takie… pierwsze. Coś sugerowaliśmy, był regulamin, a kwota 3000 dolarów zobowiązywała do rozwagi i pieczołowitości dobierania kryteriów. Darczyńcy zasugerowali, że ma być najlepszy, najbardziej godny, ale głos decydujący miała pani Łucja. No i wybraliśmy Krzysztofa Sobkowiaka. Pani Łucja wielokrotnie dopytywała, czy rzeczywiście wszyscy się zgadzamy, czy to dobry kandydat. Nie mieliśmy wątpliwości. Bardzo dobry uczeń, świetnie zdana matura, wysoka kultura osobista.
Kiedy minął rok i po raz kolejny zebrała się kapituła, pani profesor była już pewniejsza swoich wyborów. Analizowaliśmy dzienniki z całego okresu kształcenia wszystkich kandydatów, arkusze ocen, rozpatrywaliśmy sytuację rodzinną. Pani Łucja wychodziła z obrad w kolejnych latach coraz spokojniejsza, bez rozterek w sercu, że mogła swoją decyzją kogoś nie docenić. Widziałam Ją jako precyzyjną, uczciwą, rzetelną, zdyscyplinowaną osobę. Surową, ale sprawiedliwą.
Podczas wyboru kolejnych kandydatów pani profesor odkryła przed nami coś nowego. Pojawili się uczniowie, których wyniki w nauce, osiągnięcia w konkursach i wyniki matury były porównywalne. Przyszła pora na nowe kryterium. Kto będzie miał trudniej w starcie w dorosłość, w studiowaniu? Którym rodzicom będzie trudniej utrzymać swoje dziecko, kandydata do stypendium, na uczelni, poza domem? Pani Łucja zapowiedziała, że dokona wizji lokalnej i sama, na własne oczy przekona się, w jakich warunkach żyją kandydaci i z jakimi trudnościami walczą. Byłam pełna podziwu dla energii naszej szefowej.
Pewnego słonecznego dnia siedziałam z dziećmi na ławce, przed domem na Grunwaldzkiej. Joasia i Ola, moje córki, bawiły się, korzystając z pięknej pogody. Była wiosna. Skrzypnęła furtka i moim oczom ukazała się Pani Łucja. Przysiadła obok na ławce i zobaczyłam ciepłą, empatyczna kobietę, z czułością patrzącą na moje dziewczyny. Dopytywała o ich imiona, o moją rodzinę, o pracę w liceum. Opowiadała o swojej rodzinie, o latach aktywności zawodowej. A przede wszystkim o inicjatorach stypendium, wspominając ich szkolne perypetie. Wspominała profesorów, których miałam zaszczyt spotkać na swojej drodze jako uczennica. Tak mijały godziny. Rozstałyśmy się i uzmysłowiłam sobie, że teraz pani Łucja dopiero teraz jest dla mnie kompletna, prawdziwa.
I nadszedł dzień, kiedy dotarła do nas wiadomość o śmierci pani profesor. W dniu pogrzebu miałam zaliczenie z informatyki na studiach podyplomowych we Wrocławiu. Spodziewałam się trzeciego dziecka. Pamiętam, jak pędziłam do Wrocławia, żeby móc wrócić na czas i pożegnać dobrego człowieka…
Pani Profesor nie ma już wśród nas. Stypendium nie jest już międzynarodowe, zmieniła się formuła, wartość nagrody, skład kapituły. Jedno jest niezmienne, duch pani Łucji jest obecny i zawsze wspominamy, jak Ona podchodziła do wizerunku kandydata. Jestem jedyną osobą, która jest w kapitule od samego początku. Darczyńcy to absolwenci naszej szkoły i Rada Rodziców. Mam nadzieję, że przetrwa główne, pierwotne założenie tego stypendium. Że dawni stypendyści, dzisiaj już pracujący, robiący karierę zawodową będą tymi, którzy spróbują wesprzeć swoich młodszych kolegów w ich życiowym starcie.
Beata Jaskulska – III miejsce w konkursie „Pokolenia Zielonego Liceum”
Do Milicza przyjechaliśmy z rodziną 30 września 1945 roku i zamieszkaliśmy przy ul. Grunwaldzkiej. Szkoła Powszechna już przyjmowała uczniów, kierownikiem był pan R. Jamer. Budynek liceum był zajęty przez wojska radzieckie. W tym budynku znajdowały się klasy liceum (w szkole powszechnej).
Po ukończeniu szkoły podstawowej przystąpiłam do egzaminów w Liceum Ogólnokształcącym, którego budynek był jeszcze w remoncie. To był 1949 r., rok wcześniej powstały licea jedenastoletnie.
W pierwszym roku mojej nauki w liceum w VIII b naszą wychowawczynią była pani Klara Dąbrowska – nauczycielka języka polskiego. Była wspaniałą wychowawczynią. Dzięki niej pierwszy raz zobaczyłam Sobótkę i widoki na okolicę. Ona też jeździła z nami do opery i teatru. Pierwszy raz widziałam aktorów w „Złotym koguciku” i „Halkę”, w której główną rolę pięknym sopranem śpiewała H. Halska.
Pani Dąbrowska wychowywała nas dla kultury i patriotyzmu. W klasie nie było żadnych incydentów, byliśmy zdyscyplinowani i słuchaliśmy naszej wychowawczyni, bo umiała z nami postępować. Zachęcała do uczestnictwa w przedstawieniach, których była reżyserem, np. w „Skąpcu”.
Historii i geografii uczyła nas Helena Haas. Pokazywała nam i nazywała skały, kamienie półszlachetne, ametysty, topazy, kryształy górskie i inne. Trochę baliśmy się tych lekcji, bo zmuszała nas do solidnej nauki. Pierwszą w życiu ocenę niedostateczną dostałam właśnie z historii, musiałam się dużo uczyć, żeby ją poprawić. Dzięki temu polubiłam historię, więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
W późniejszym okresie często odwiedzałam panią Haas w domu i DPS. To była prośba mojego brata, ponieważ bardzo się zaprzyjaźnili. Biologii uczył mnie pan Adam Konopnicki, który mieszkał w sąsiednim budynku. W czasie okupacji stracił syna i napisał „Treny”, by uczcić jego pamięć i ukoić swój ból. Był ogromnym miłośnikiem przyrody i często zabierał nas na wyprawy do parku i nad Barycz. Miał specjalny notesik, w którym zapisywał oceny.
W sąsiedztwie mieszkał też pan Aleksy Kuszczak, który miał z nami fizykę. Był bardzo lubiany za swoją wiedzę, takt, kulturę. W mojej klasie była koleżanka Wandzia, której zmarł w tym czasie ojczym. Pan Kuszczak podszedł do niej na początku lekcji i podając rękę, złożył kondolencje. Kultura! Matematyki uczył krótko p. Tadeusz Trzciński, a potem Łucja Skibińska, wychowawczyni równoległej klasy „b”.
W 1949 roku przybyła do Milicza tuż po studiach p. Wanda Kwiatkowska, która zastąpiła Klarę Dąbrowską w pełnieniu funkcji wychowawcy i w nauczaniu języka polskiego. W tym czasie zostało rozwiązane ZHP. Powstała luka, bo wielu uczniów nie chciało być w ZMP. Tę lukę w naszym gimnazjum i liceum wypełniła pani Kwiatkowska. W tym czasie bardzo zwiększyła się działalność kół sportowych: gry zespołowe, zapasy, łucznictwo, lekkoatletyka. To był wpływ naszej kadry nauczycielskiej i środowiska oraz rodziców.
Wanda Kwiatkowska jako instruktorka harcerska zebrała wokół siebie grono harcerek i harcerzy. Została drużynową tajnej grupy harcerskiej im. Orląt Lwowskich, a mnie namówiła do bycia zastępową. Zgodziłam się na to z radością, bo z harcerstwem byłam związana od 1945 roku, a wcześniej obserwowałam działalność harcerską mojego brata Bolesława, który zginął na Majdanku. Działaliśmy w 4-6 osobowych zastępach, które nawzajem się nie spotykały i prawie o sobie nie wiedziały.
Mieliśmy typowe zajęcia harcerskie – podchody, śpiew, recytacja, ogniska, gry, zabawy. Wzorowaliśmy się na dzielnych obrońcach Lwowa i Warszawy oraz bohaterach rozsławiających Polskę, takich jak Janusz Kusociński czy Stanisława Walesiewiczówna. Drużyna liczyła około 20 osób. Naszym celem było zachowanie godności narodowej i godności osobistej. Przygotowywaliśmy się do walki z ZSRR. Formami działalności były ćwiczenia harcerskie wyrabiające sprawność i wytrzymałość fizyczną, ogniska, gry terenowe, biwaki, spotkania literackie, wykonanie sztandaru drużyny, gromadzenie broni i materiałów wybuchowych oraz ćwiczenia praktyczne, bojkot świąt komunistycznych.
Pamiętam wieczorne ognisko w Sułowie, a potem nocleg. Mieliśmy też kilka spotkań w mieszkaniu drużynowej – były śpiewy, zabawy, deklamacje, czytanie i ćwiczenia, samarytanka. Zbiórki odbywały się w różnych porach, w różnych miejscach i prawie zawsze niepełnych składach osobowych, np. zbiórka w komórce z makulaturą – to tam wymienialiśmy między sobą książki historyczne o tematyce patriotycznej, teksty pieśni i piosenek.
Tajnych organizacji harcerskich w Polsce było sporo. Były wykrywane, a ich członków surowo karano więzieniem, a nawet wyrokami śmierci. Zdecydowano więc u nas o rozproszeniu się po Polsce. Wyjechałam też ja – drużynowa. Po 9. Klasie postanowiłam przenieść się do Liceum Pedagogicznego we Wrocławiu. Przed wyjazdem wezwał mnie do siebie ówczesny dyrektor p. Witold Krzyworączka. Pytał o powód mojej decyzji i namawiał, bym zmieniła zdanie, ale nie naciskał. Przypuszczam, że wiedział o naszej działalności…
Nauczyciel chemii w milickim Liceum w latach 1964-2006, wspominany przez wiele pokoleń uczniowskich. Oto, co powiedział o sobie i pracy w I LO w wywiadzie z 2012 r.
Jak to się stało, że trafił Pan właśnie do Milicza i do Zielonego Liceum? Myśl zostania pedagogiem, nauczycielem, wykluła się w moim przypadku w ostatnich klasach szkoły podstawowej. Po jej ukończeniu w 1954 roku rozpocząłem naukę w Państwowym Liceum Pedagogicznym im. Jana Amosa Komeńskiego w Lesznie. Maturę zdałem w 1959 roku, następnie rozpocząłem studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku na wydziale Matematyczno-Fizyczno-Chemicznym, kierunek chemia. Po skończeniu przeze mnie trzeciego roku studiów zlikwidowano stypendia państwowe i wprowadzono stypendia fundowane. Miałem wybór: Milicz lub Lublin. Zdecydowałem się na Milicz, gdyż miasto to leży blisko mojej rodzinnej miejscowości.
Po ukończeniu studiów w 1964 roku zostałem zatrudniony w I Liceum Ogólnokształcącym w Miliczu jako nauczyciel chemii. Pamiętam pierwsze spotkanie z dyrektorem Witoldem Krzyworączką, człowiekiem pełnym dobroci i życzliwości dla uczniów i nauczycieli, starannie i wszechstronnie wykształconym, o ogromnej kulturze osobistej. Odwiedzam często jego grób, gdyż żyje on w mojej pamięci i sercu.
Czy pamięta Pan swój pierwszy dzień w pracy, pierwszych uczniów i kolegów – nauczycieli?
Tak, bardzo dobrze pamiętam. Jako że ukończyłem uczelnię przygotowująca studentów do zawodu nauczycielskiego, czułem ciężar odpowiedzialności. W czasie studiów wpajano nam, że nie ma piękniejszego zawodu ponad zawód nauczyciela, który rozumie swoje powołanie. 1 września 1964 roku to pierwszy dzień mojej pracy, dzień pełen niepokoju i obaw. Przedstawiłem się klasom, omówiłem sprawy organizacyjne, przedstawiłem program nauczania, system wymagań oraz sposoby przyswajania materiału. Nazwiska moich pierwszych uczniów to: Adam Aleksandrowicz, Piotr Dębski, Maria Klejewska, Halina Kołodziejska, Jan Kwiecień, Józef Rosowski, Elżbieta Suchorowska, Kazimierz Wiśniewski, Elżbieta Feliszchowska, Bożena Romańczyk, Marian Stryjski, August Chałupa, Janusz Ziajka, Ewa Jańczak, Zofia Musialska, Waldemar Wencek. Nazwiska pierwszych kolegów – nauczycieli: Witold Krzyworączka, Kazimierz Grabarczuk – nauczyciel matematyki, Tadeusz Pasierb – nauczyciel fizyki, Adam Najsarek – nauczyciel j. polskiego, Zygmunt Klanowski – nauczyciel historii, Bronisława Kubów – nauczycielka biologii, Helena Haas – nauczycielka geografii, Janina Mażewska – nauczycielka historii, Łucja Skibińska – nauczycielka matematyki, Wojciech Światłowicz – nauczyciel j. polskiego, Bonifacy Możdżyński – nauczyciel przysposobienia obronnego, Bronisława Solińska – nauczycielka j. polskiego, Tadeusz Kiełbiński – nauczyciel matematyki, Daniela Erd – nauczycielka historii, Mieczysław Tomaszewski – nauczyciel fizyki, Roman Brzuszek – nauczyciel j. rosyjskiego.
Zawsze był Pan bardzo wymagającym nauczycielem. Wielu uczniów dzięki Panu dostało się na wymarzone studia, zdobywało laury w olimpiadach przedmiotowych i są za to Panu bardzo wdzięczni. Są też i tacy, którym chemia pewnie do dziś śni się po nocach. Czy przez te wszystkie lata mógł Pan znaleźć grupę uczniów zainteresowanych przedmiotem, z którymi dało się współpracować? Kogo szczególnie Pan wspomina?
Tak, rzeczywiście byłem nauczycielem wymagającym, ale przede wszystkim stawiałem sobie wysokie wymagania. Poprzez przystępne przekazywanie wiedzy teoretycznej i praktycznej uczniowie widzieli sens jej zdobywania. Praca odbywała się nie tylko na lekcjach, ale także na zajęciach popołudniowych, takich jak kółko rozwiązywania zadań rachunkowych, koło laboratoryjne, sesje popularnonaukowe. Uczniowie brali także udział w olimpiadach chemicznych. Do moich wybitnych uczniów zaliczam Piotra Raubo, Marcina Staniewskiego, Macieja Fiuka, Małgorzatę Nowostawską. Wielu uczniów dostało się na wybrane przez siebie kierunki studiów. Stu ośmiu moich uczniów ukończyło studia medyczne. Efekt mojej pracy to dobrze zdawane egzaminy maturalne. Miałem bardzo dobry kontakt z młodzieżą, w mojej pamięci jest wielu moich absolwentów. Nie sposób wymienić wszystkich, oto niektórzy z nich: Grażyna Kurzawka – obecnie magister farmacji, Teresa Nęcka – lekarz laryngolog, Jerzy Juchnowski – profesor politologii, Małgorzata Wojtkiewicz – lekarz stomatolog, Zbigniew Ziajka – przedsiębiorca budowy dróg, Andrzej Cierniewski – piosenkarz, Maria Lorenz – magister farmacji, Grażyna Nowak – lekarz pracujący w szpitalu w Miliczu, Sławomir Stojewski – lekarz pracujący w Krotoszynie, Józef Lorenz – magister farmacji, Marek Kiełbiński – doktor medycyny, hematolog, Dariusz Kałka – doktor medycyny, Maciej Fiuk– lekarz stomatolog, Agnieszka Wydra – lekarz stomatolog, Robert Zimoch – lekarz medycyny, Adam Jaskulski – lekarz rodzinny.
Przez wiele lat w Zielonym Liceum prowadził Pan spółdzielnię uczniowską „Zaranie”, funkcjonującą przez ostatnie 2 lata pod nazwą „Grosik”. Czy był to Pana pomysł?
Na prośbę dyrektora Adama Najsarka 1 września 1968 roku podjąłem się sprawowania opieki nad prowadzeniem spółdzielni uczniowskiej. Wcześniej pracę tę wykonywała pani prof. Łucja Skibińska. Spółdzielnia uczniowska to głównie sklepik, w którym młodzież zaopatrywała się w artykuły szkolne, słodkie bułki, napoje chłodzące oraz herbatę i mleko. W ramach swoich obowiązków organizowałem kursy prowadzenia odpowiednich ksiąg: księga kasowa, sklepowa i księga różnych, by poprawnie prowadzić i rozliczać sklep. W ostatnim dniu każdego miesiąca był przeprowadzany remanent. Zarobione pieniądze, wprawdzie niewielkie, były przeznaczane na dofinansowanie wycieczek. Prace w spółdzielni uczniowskiej wykonywałem przez 30 lat, do 31 grudnia 1999 r.
Stał się Pan również organizatorem wycieczek i zimowisk, a klasy, których był Pan wychowawcą, zawsze mogły liczyć na wiele atrakcji pozalekcyjnych. Jak Pan wspomina te wycieczki i swoich wychowanków?
W latach 1969–1971 prowadziłem obozy wędrowne po ziemi dolnośląskiej. Zapamiętałem nazwiska takich uczniów jak: Krystyna Dobrzańska, Krystyna Siekierska, Anna Tecław. W latach 1978–1982 prowadziłem zimowiska w Jeleniej Górze, Karpaczu i Zachełmiu koło Jeleniej Góry. Był to dla młodzieży aktywny wypoczynek: zabawy na śniegu, wycieczki na Chojnik i Śnieżkę, zwiedzanie Sobieszowa, Szklarskiej Poręby, Karpacza, Jeleniej Góry, Przesieki i Podgórzyna. W czasie deszczu odbywały się dyskoteki. Jako wychowawca klas organizowałem wycieczki do Warszawy, w Bieszczady, w Kotlinę Kłodzką, a także do teatrów, filharmonii i opery. Bardzo dobrze pamiętam biwak w Gołuchowie w 1983 r. Moi ówcześni uczniowie to Robert Seifert, Jarosław Oćwieja, Sławomir Strzelecki, Damian Stachowiak i Grzegorz Dorosz. Byli to uczniowie klasy 4c, klasy biologiczno-chemicznej i matematyczno-fizycznej.
Czy nadal utrzymuje Pan kontakty z uczniami i dawnymi kolegami z pracy?
Utrzymuję stały kontakt z moją byłą uczennicą Teresą Jaworską, obecnie Chałupa, która zdawała maturę w 1974 roku. Obecnie mieszka z całą rodziną w Australii, ukończyła anglistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. Utrzymuję także kontakt z Jerzym Juchnowskim, który zdawał maturę w 1969 roku, obecnie profesorem na Uniwersytecie Wrocławskim, z Robertem Seifertem, który zdawał maturę w 1986 roku, obecnie lekarz urologiem w Ząbkowicach Śl., ze Sławomirem Strzeleckim (matura 1986), obecnie dyrektor I LO w Miliczu, z Józefem Rosowskim (matura 1965), chirurgiem z Milicza, z Markiem Kiełbińskim (matura 1983), obecnie doktorem medycyny, hematologiem, Krzysztofem Kamalskim (matura 1976), który jest cenionym adwokatem we Wrocławiu i Warszawie, z Adamem Jaskulskim (matura 1985), obecnie moim lekarzem rodzinnym, z Robertem Zimochem (matura 1987), obecnie lekarzem w Miliczu. Otrzymuję przez cały czas kartki z różnymi pozdrowieniami, jak np. od Ludmiły Zań (matura 1991): „Profesora nigdy nie zapomnę, gdyż tak mądrych i fajnych ludzi się nie zapomina”. Przemek Tomaszewski (matura 1991) pisze: „Niezapomnianemu profesorowi jeszcze wielu pokoleń naukowców rzeźbionych codzienną praca w gabinecie chemicznym”. Agnieszka Wasyliszczak i Magda Wydra w 1991 roku – kartka z Taizé: „W ciemności idziemy, w ciemności, do źródła Twojego życia, tylko pragnienie jest światłem”. Cezary Tajer, kartka z 1994 r.: „Składam podziękowania za kilka lat bardzo dobrze prowadzonych lekcji chemii, za należyte traktowanie uczniów oraz niewątpliwy talent pedagogiczny. Dziewczyny z klasy 4b, kartka z 1997 roku: „Pragniemy życzyć Panu dużo wytrwałości i hartu ducha, potrzebnych do pomyślnego wykonywania licznych obowiązków. Życzymy, by Pan Bóg obdarzał Pana profesora licznymi łaskami i pozwolił jak najdłużej cieszyć się pełnią życia”.
Jak tak pracowity i obowiązkowy człowiek jak Pan zorganizował sobie czas na emeryturze?
Prawdziwe szczęście polega na zapewnieniu go innym. Zatem jestem człowiekiem prawdziwie szczęśliwym. Będąc na emeryturze, mam również kontakt z moimi dawnymi kolegami z pracy: z Adamem Najsarkiem, Romanem Brzuszkiem, Tadeuszem Szypą, Tadeuszem Kiełbińskim, Bronisławą Solińską, Sławomirem Strzeleckim. Liceum Ogólnokształcące w Miliczu było jedynym moim zakładem pracy, w którym przepracowałem 42 lata, do 31 sierpnia 2006 roku. Od czasu do czasu spotykamy się z kolegami, organizujemy sobie wycieczki rowerowe i spacery, podziwiając piękną polską przyrodę. Mam także kontakt z obecną młodzieżą LO. W moim mieszkaniu od czasu do czasu prowadzę dyskusje z obecnymi uczniami milickich szkół na tematy chemiczno-ekologiczne.
Właściciel Gospodarstwa Rybackiego Milicz i Ostoi Konika Polskiego. Społecznik, wieloletni prezes Stowarzyszenia na rzecz Rozwoju Doliny Baryczyi przez kilka kadencji przewodniczący Rady Nadzorczej Banku Spółdzielczego w Miliczu. Tak wspomina Zieloną Szkołę w wywiadzie z 2012 roku.
Swoją edukację w szkole średniej rozpoczął Pan w 1951 r. Dlaczego wybrał Pan I LO w Miliczu?
Do Milicza przyjechałem z Gostynia wraz z rodziną zaraz po wojnie, w 1945 r. Choć naukę rozpocząłem w rodzinnym mieście, to kontynuowałem ją w Szkole Podstawowej nr 1. Następne lata, klasy od 5. do 7., w związku z reformą szkolnictwa spędziłem, ucząc się w „podstawówce” w budynku Zielonej Szkoły. Stąd decyzja o kontynuowaniu nauki w I Liceum Ogólnokształcącym była rzeczą naturalną.
Kto był Pana wychowawcą i jak układała się współpraca między uczniami a opiekunem waszej klasy?
Moim wychowawcą był nauczyciel wychowania fizycznego Antoni Kaczmarek. Można powiedzieć, że na lepszego pedagoga nie mogliśmy trafić. Mówię o tym z pełnym przekonaniem, ponieważ popołudnia spędzaliśmy z koleżankami i kolegami na szkolnym boisku, gdzie bawiliśmy się, ale też trenowaliśmy. Boisko było miejscem, w którym cementowały się nasze przyjaźnie. Jak wiadomo, nie było w tych czasach komputerów, telewizji, więc życie na boisku szkolnym i w świetlicy wypełniło nasz wolny czas. O tym, że nasza klasa była zgrana, świadczyć może też fakt, że rokrocznie spotykamy się na wspomnieniowych spotkaniach, odwiedzamy budynek szkoły, zwiedzamy okolicę. Rok temu spotkanie odbyło się w Miliczu, na Ostoi, a w poprzednich latach m.in. we Wrocławiu i Polanicy Zdrój. W tym roku nie udało nam się zebrać, gdyż trzy koleżanki miały zaplanowane operacje i nie chcieliśmy ich ściągać. Żeby nie spotykać się bez nich, solidarnie zadecydowaliśmy o przełożeniu spotkania na przyszły rok.
Szlifowanie formy fizycznej także po lekcjach musiało zakończyć się sportowymi sukcesami…
Oczywiście, że tak. Od wiosny do jesieni często uczestniczyliśmy w zawodach lekkoatletycznych, reprezentowaliśmy szkołę, rywalizując w rzutach dyskiem czy kulą. Pamiętam, że pewnego razu pojechaliśmy na zawody do Wrocławia. Ja uczestniczyłem w nich jako zawodnik rezerwowy, bo orłem w gimnastyce nie byłem. Tymczasem wystartowałem w zawodach w „przyrządówce” i zająłem w nich pierwsze miejsce. Ciekawostką jest fakt, że podczas tych zawodów rywalizowały również drużyny piłkarzy ręcznych. W turnieju wygrali zawodnicy MKS-u Wałbrzych. My nie rywalizowaliśmy, bo organizatorzy nie wiedzieli, że posiadamy swoją drużynę. Ostatecznie pozwolono nam zagrać z drużyną wałbrzyską, którą pokonaliśmy 13:1. W kolejnych latach drużyny z Milicza triumfowały w zawodach rangi ogólnopolskiej.
Nauka jakich przedmiotów przychodziła Panu z łatwością, a do których musiał się Pan solidnie przyłożyć?
Lubiłem i lubię do dziś historię oraz geografię, problemów nie miałem też z językiem polskim. Z matematyki szło mi średnio, jednak na studiach okazało się, że z Zielonego Liceum wyniosłem solidne podstawy, które pomogły mi w dalszej edukacji.
Maturę zdawał Pan w 1955 r. Z jakim efektem?
Nieskromnie mówiąc – bardzo dobrze. Na egzaminie zdawałem sześć przedmiotów: język polski, historię, WOP (wiedza o Polsce i świecie współczesnym – przyp. aut.), matematykę, fizykę i chemię.
Czy ma Pan jakieś wspomnienia związane z egzaminem maturalnym?
Na pewno jedną z ciekawostek jest moja rozmowa z prof. Hass, która po egzaminie z historii stwierdziła, iż dobrze, że nie byłem doradcą Hitlera. Wzięło się to stąd, że podczas egzaminu pokazałem błędy dowódców na frontach II wojny światowej. Warto zaznaczyć, że na poszczególne egzaminy szliśmy prosto z przyszkolnego boiska. Spędzaliśmy na nim wspólnie i bezstresowo czas przed oraz między egzaminami.
Kontynuował Pan naukę w…
Wyższej Szkole Rolniczej we Wrocławiu. Po maturze chciałem pójść na geologię, ponieważ kusiły mnie perspektywy możliwych wyjazdów za granicę. Niestety, z niektórymi uczniami – w tym ze mną – komisja przeprowadzała rozmowy. Gdy zapytano mnie o poglądy, odpowiedziałem łacińską sentencją „Carpe diem”. Członkowie komisji, słysząc to, odpowiedzieli: „Aha, karpie… no to zootechnika”. I tak wylądowałem na tym kierunku, choć w dalszym toku nauki wybrałem kierunek rybactwo. Swoją naukę zakończyłem w 1970 r., broniąc doktorat z rybactwa.
Po studiach przyszedł czas na pracę, a ta związana była z ziemią milicką.Już w czasie studiów pracowałem w gospodarstwie rybackim w Miliczu.
W grudniu 1963 r. rozpocząłem pracę w Powiatowej Radzie Narodowej, w której zajmowałem się kwestiami rybackości. Byłem tam zastępcą kierownika wydziału rolnictwa, później kierownikiem, aż do piastowania funkcji zastępcy naczelnika powiatu. W 1974 r. powróciłem do pracy w milickim kombinacie rybackim. Praca związana z rybami zajęła lwią część Pana życia. Jednak w pewnym momencie zapadła decyzja o utworzeniu gospodarstwa rybackiego na Ostoi. Proszę przybliżyć historię tego miejsca.
Po zmianach ustrojowych i likwidacji kombinatu postanowiliśmy utworzyć spółkę MilRyb, która przetrwała 10 lat. W tzw. międzyczasie z pomocą środków z Funduszu Ziemi wykupiłem grunty, które dawniej były nieużytkami i zarośniętymi polami. Po przejęciu ich na własność zagospodarowałem je i wybudowałem stawy o powierzchni 37 ha, jeśli liczyć lustro wody. W sumie jest to pięć stawów, z czego cztery noszą imiona żony, córki i wnuczek: Irena, Monika, Ewa i Julia. Piąty, najmniejszy staw nazywany jest Olek, chociaż ja nazywam go stawem końskim. Po zagospodarowaniu stawów wróciłem do swojego hobby, jakimi były konie. Od najmłodszych lat, jeszcze w czasach okupacji jeździłem konno, więc postanowiłem ściągnąć tutaj te zwierzęta. Żona wyraziła zgodę na jednego, lecz było mu w pojedynkę smutno i w sumie moja hodowla się powiększyła. Tak powstała jedna z pięciu w Europie hodowli koników polskich, która w tej chwili liczy około 60 zwierząt. Wcześniej było ich więcej, lecz odkąd zgłaszają się do mnie rodzice dzieci niepełnosprawnych z całej Polski, chcący prowadzić hipoterapię dla swoich pociech, postanowiłem, że będę oddawać im te konie za darmo.
Niewątpliwie stał się Pan jedną z tych postaci w Miliczu, o których można powiedzieć, że mają swoistą renomę. Większość mieszkańców naszego miasta wie, kim jest Aleksander Kowalski. Natomiast ja chciałbym dowiedzieć się, czy wśród koleżanek i kolegów z Pana klasy i rocznika znajdują się inne równie wybitne osobistości?
Moim zdaniem każdy z nas osiągnął cele, jakie sobie wcześniej wyznaczył. Dostaliśmy się na studia, rozjechaliśmy się po kraju. Chociażby mój brat – Marian, z którym chodziłem do klasy, a który jest autorem blisko 70 książek. Z mojego rocznika wywodzi się też wielu nauczycieli wychowania fizycznego czy trenerów sportowych. Nie chciałbym jednak wymieniać ich z nazwisk, by kogoś nie pominąć.
Jak dziś, ocenia Pan czasy swojej młodości? Czy istnieje różnica pomiędzy ówczesną a obecną młodzieżą? Jeżeli tak, to czy jest ona faktycznie tak duża?
W naszych czasach młodzież miała mniejsze wymagania, cieszyła się drobiazgami. Nam wystarczyły „kićka” czy „bąk” do zabawy lub „cymbergaj” na przerwach – to były nasze gry i sposoby na spędzanie wolnego czasu. Z kolei w świetlicy bardzo chętnie grywaliśmy w szachy. Jeśli chodzi o sprawy wychowawcze, to ciężko nam było sobie wyobrazić sytuację, w której uczeń wychodzi ze szkoły i już na jej schodach odpala papierosa. Inaczej było też w relacjach z nauczycielami, którzy słysząc uczniowskie „dzień dobry”, odpowiadali, a teraz nie zawsze tak jest. Młodzież szanowała przechodzące z roku na rok podręczniki, zeszyty, w których nie było pustych miejsc. Cóż, czasy się zmieniają, współczesna młodzież nie jest gorsza, jest po prostu inna.
Ówczesna szkoła to także pochody pierwszomajowe oraz prace w czynie społecznym, takie jak wykopki czy sadzenie lasu. Jak wspomina Pan te chwile?
Jeśli chodzi o pochody czy prace społeczne, to podchodziliśmy do nich z radością. Nie traktowaliśmy ich jak przymus, tylko okazję do wspólnych spotkań. Wtedy nie myśleliśmy o ideologiach tym rządzących. To był sposób na chwilowe oderwanie się od nauki i szkolnych obowiązków. Jeśli chodzi o prace społeczne, to teraz, gdy widzimy wysokie drzewa w lasach, przypominamy sobie o tym, że sami je sadziliśmy. To daje ogromną satysfakcję. Z kolei z mundurkami nie mieliśmy jak dyskutować. Mundurki, noszenie beretów czy herbów „LO Milicz” na rękawie to był rygor, ale do przyjęcia.
Czy mógłby Pan powiedzieć, co najbardziej zapadło Panu w pamięć z czasów swojej edukacji w I LO?
Na pewno dobra i przyjazna atmosfera, zarówno wśród uczniów, jak i nauczycieli. Zresztą skoro dzisiaj rozmawiamy, to mówię o swojej szkole. Podobnie koleżanki i koledzy, z którymi się rokrocznie spotykamy. To było nasze Zielone Liceum. Mile wspominam też popołudniowe spotkania w szkolnej świetlicy czy wspólne wypady do kina Capitol.